Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

piątek, 27 lipca 2012

Szanghaj dzień 3

Tym razem będzie nieco bardziej obrazkowo. Jak pisałem wcześniej, nasze ambitne plany wczesnego pójścia spać i wczesnego wstawania wzięły w łeb i obudziliśmy się o 12. Mieliśmy jechać do Suzhou, ale o tej porze zarówno Sophie jak i Shao odradzali nam podróż, bo było już za późno. No nic, Marcinek naprędce wymyślił nam plan i postanowiliśmy go zrealizować.

Mieliśmy iść do starej świątyni, ale w drodze okazało się, że płynnie przeszliśmy z blokowiska na mniej nowoczesny fragment miasta. Tutaj szkło i elektroniczne bramki jeszcze nie dotarły, stąd bardzo zainteresowani udaliśmy się na małe zwiedzanie.

Nie minęło kilka sekund, a już spotkaliśmy pierwszego ciekawego jegomościa. Chińczycy w tych biedniejszych miejscach bardzo chętnie pozują do zdjęć i dużo się uśmiechają, ten zapozował nam ze swoim ostrzyżonym kundelkiem.

W końcu złapaliśmy oddech od wielkomiejskiego zgiełku. W wąskich uliczkach nie mieściłyby się samochody, ludzie nie pędzili z klimatyzowanych biurowców do klimatyzowanego metra, a pranie potulnie suszyło się w podwórkach domostw.

Spotkaliśmy też różne zwierzaki, które potem miały trafić na stoły.

Dzieciaki biegały między budynkami bawiąc się w chowanego, dorośli niespiesznie pogrywali w karty lub inne chińskie gry planszowe (niestety nie wiem co tu było)


W trakcie naszego spaceru bardzo kontrastowały ze sobą scenerie pierwszego i drugiego planu, a jak można się domyślać, już niedługo wszelkie przejawy takiej historii w Szanghaju ustąpią miejsca drapaczom chmur.

Lokale usługowe nie przypominają tych w galeriach handlowych, gdzie zaraz rzuca się na nas tłum sprzedawców próbujących porozumieć się z nami po chińsku. Większość śpi, ogląda telewizję lub niespiesznie zajmuje się swoimi sprawami.

Do świątyni docieramy, ale poza paroma straganami nic tam nie ma (albo nie wiedzieliśmy jak wejść do środka), dlatego powoli ewakuujemy się w stronę kolejnej atrakcji, jaką są ogrody Yuyuan.

Po drodze minęliśmy jedną z wielu knajpek z owocami morza, ale tym razem postanowiliśmy odpuścić. Nikt nie mówił po angielsku, menu też było tylko po chińsku, a gdyby się okazało, że to co na zdjęciu serwują na surowo to chyba byśmy nie dali rady.

Przy wyjściu z dzielnicy mieszają się dwa światy, tradycyjny chiński zwyczaj do pracowania na jezdni i wśród ludzi razem z pędzącymi samochodami i wieżowcami w tle.

Zupełnie przypadkiem trafiamy na zacienioną ulicę pełną ciekawostek. Okazuje się, że nawet stację metra od centrum Szanghaju można trafić na targ żywym towarem.

Sanepid na pewno nie byłby zachwycony panującymi tutaj warunkami...

Wszelkiego rodzaju drób ma związane nogi, żeby nie ewakuował się przed sprzedażą...


Znaleźliśmy też stoisko, gdzie coś przypominającego węże było wyciągane z miski i patroszone na żywca. Zostawał tylko kręgosłup. Sophie po zobaczeniu zdjęć twierdzi, że były to węgorze... ale nas jakoś nie przekonała.

Nad całością czuwał kot, któremu wcale się nie dziwimy. W końcu tyle mięsa dookoła pewnie nieraz daje okazje do najedzenia się za darmo.

Krewetki, żaby, do wyboru do koloru.

Sposób traktowania drobiu był tak niehumanitarny, że nie będę go opisywał, szczególnie w trosce o zdrowie psychiczne naszych wegańskich czytelniczek, które walczą z takim traktowaniem zwierząt.



W końcu stwierdzamy, że czas najwyższy jechać do YuYuanu. Wejście do ogrodu przez stare miasto prowadzi przez kompleks świątyń ( http://en.wikipedia.org/wiki/City_God_Temple_of_Shanghai ). Od razu po wyjściu ze stacji metra zaczepia nas grupka rzekomych studentów i prosi o zrobienie zdjęcia. Pogadali trochę jacy jesteśmy ładni (w to akurat im uwierzyłem), że szukają przyjaciół, wypytują nas o różne bzdury i tylko czekaliśmy, aż zaproponują tradycyjny festiwal herbaciany, ale nauczeni doświadczeniem mówimy, że nie mamy czasu na przyjaźnie i śmigamy wprost w paszczę smoka.

Niestety, całość jest potraktowana dosyć "po chińsku", czyli świątynie są bogato okraszone ekranami LED, logami McDonalda, a między nimi śmigają taksówki dowożące ludzi do graniczącej ze świątyniami galerii handlowej.

Nieco bardziej wewnątrz aut już nie ma, ale króluje kicz, stoiska z pierdołowatymi pamiątkami, naciągacze i jak to w Chinach, masa ludzi.

Nad całością górują wieżowce Pudongu.

Miejsce ma swój klimat, ale przy takiej ilości hałasujących kitajców ulatnia się on całkowicie z każdą kolejną parą robiącą sobie zdjęcia. Wyobraźcie sobie deptak na Ostrowie Tumskim, gdzie zamiast spacerujących par przebywa jednocześnie 2000 ludzi, krzyczących, śmiecących, obżerających się fastfoodami, a całości akompaniują straganiarze sprzedający świecące badziewie.

Kompleks graniczy z Yuyuan Garden (http://en.wikipedia.org/wiki/Yu_Garden) , który stanowił główny cel naszej podróży. Wreszcie tradycyjny chiński ogród, wreszcie coś nasiąkniętego historią. Udaje nam się wymęczyć zniżkę studencką 50% (o której oczywiście nigdzie nie ma wzmianki) i przekraczamy bramę ogrodu.

Wewnątrz po raz pierwszy widzimy trochę białych twarzy, ba, nawet jest ich chyba więcej niż samych Chińczyków. Niestety, wciąż ludzi jest na tyle dużo, że ciężko się w spokoju delektować niuansami chińskiego ogrodnictwa.

Nie umiem tego do końca wyjaśnić, ale chyba spodziewaliśmy się zbyt wiele, bo chodząc po ogrodzie czekaliśmy cały czas na jakiś efekt "ŁAŁ", ale im bliżej wyjścia, tym bardziej go brakowało.



Ani sam ogród, ani wnętrza budynków nie powalały na kolana. Wybrałem raczej zdjęcia pokazujące najładniejsze miejsca ogrodu, a mimo to jakoś nie widzę wśród nich nic nadzwyczajnego.


No może tu jest ładnie. Szczególnie ręka w rogu kadru. Strażnicy zaczynają wyganiać do wyjścia, co też czynimy.

Kompleks jest świetny, ale ginie w natłoku badziewia rodem z telezakupów Mango sprzedawanych na każdym możliwym straganie.


Opuszczamy powoli świątynie i wchodzimy na górne piętro pobliskiej galerii z nadzieją, że obejmiemy całość z góry.


Niestety, od strony Yuyuanu nie można robić zdjęć, stąd tylko powyższe skrzyżowanie.


Heloł mister, heloł. Gud prajs, gud. Łocz, łocz? Myster? Heloł, heloł? Masaż? Heloł?

Dzień dobiega końca, my zmierzamy do stacji metra w celu dotarcia do Shao i Agnieszki. Zwracam tu uwagę na wspomniane wcześniej radosną twórczość architektów zachłyśniętych szkłem refleksyjnym.

Tu spotykamy się z Polonią Szanghaju i idziemy coś zjeść.

Na szczęście Marcinek i Agnieszka są już obeznani w temacie i dobrze wiedzą, co warto zamówić. Z rozpędu zrobiłem zdjęcie nie swojemu talerzowi, czego bardzo żałuję.


A to dlatego, że nasi rodacy wybrali dla mnie kurczaka z sosem sojowym, miodem, orzeszkami ziemnymi i ryżem i było to tak dobre, że cały czas szukam w Chinach czegoś podobnego i na pewno była to najsmaczniejsza rzecz z całego wyjazdu tutaj. Może Xi'an albo Pekin czymś mnie zaskoczą, ale w Guilin się już raczej na to nie zanosi.

Tym smacznym akapitem kończymy dzień 3 w Szanghaju i żegnamy się z Marcinkiem i Agnes, niestety nie widzimy się 4 dnia, tak jak planowaliśmy i nie zdążyliśmy się ładnie pożegnać. Mimo to serdecznie Wam dziękujemy za niesamowite ułatwienie naszej podróży, bo bez chińskiego SIMa, zawiezienia nas metrem do Sophie czy kartek ze spisanymi chińskimi nazwami pewnie utknęlibyśmy w Szanghaju na dłużej, a nasz pobyt nie byłby tak przyjemny. Mamy nadzieję, że jeszcze się spotkamy w Chinach, a poza tym zapraszamy do ojczyzny :)

1 komentarz:

  1. monia: gratuluję wizyty z slumsach. jak sprzedacie gdzieś te zdjęcia to może wam się jeszcze chinatrip zwróci;P a domyślam się, że to tylko jakaś mała część tego co napstrykaliście.

    OdpowiedzUsuń