Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

czwartek, 26 lipca 2012

Szanghaj dzień 2 wieczorem

Kontynuacja poprzedniego posta (tzn. tego gdzie byliśmy na tarasie widokowym)

Papa SWFC...

Zjeżdżamy windą nieco wolniej niż wjeżdżamy (pewnie po to, żeby nie oderwać się od ziemi). Na dole czekają na nas Leo i Sophie, bo umówiliśmy się wspólny obiad w chińskim wydaniu. Biorą nas do knajpy w podziemiu SWFC i zaczynamy zamawiać. W chwili gdy to piszę minął już tydzień, ale jedliśmy tradycyjne chińskie "bułeczki" (swoją drogą bardzo dobre i można je wcinać bez niczego, co też czyniłem), zupy przypominające kremy (głównie z jajkiem, ryżem i jakimś mięsem), różne rodzaje mięska, w tym kaczkę po pekińsku (chociaż Sophie twierdzi, że ta w Szanghaju i tak jest bardzo kiepska w porównaniu do tej, którą można kupić w Pekinie) i parę innych rzeczy, jak chińskie won tongi (czy jakoś tak).

Chińskie "bułeczki" po lewej na dole. Dosyć słone.

Dodatkową atrakcją były Stuletnie jaja (http://pl.wikipedia.org/wiki/Stuletnie_jaja) , przed którymi mieliśmy spore opory. No ale w końcu się przełamaliśmy i nawet nie było tak źle. Za sam wygląd nigdy bym tego nie tknął, ale pachniało w 100% jajkiem, więc się przełamałem. Poza dziwną konsystencją było całkiem smaczne i co najważniejsze czuć było smak jajka, bo jego braku najbardziej się obawiałem.

Stuletnie jajko, wygląda apetycznie jak połączenie galaretki z pleśnią.

Na stole pojawiły się też kurze łapki, ale niestety to już mnie przerastało, więc patrzyłem tylko jak Leo wcina to z nieukrywaną przyjemnością. Ble.




Po obiedzie pojawił się deser. Nie spodziewałem się, że w tej kategorii może być tak dobrze. Najlepszy był zdecydowanie ten składający się z soku mango, mleka sojowego i słodkich ziemniaków uformowanych w malutkie kuleczki. Poza tym jedliśmy jakieś kremy (sorry, po tygodniu nie pamiętam dokładnie z czego) i przesłodkie chińskie lukrowane ciasteczka. Naprawdę pycha.


Niestety pyszności wkrótce się skończyły i postanowiliśmy jeszcze rzucić okiem na Pudong nocą.
Oto Leo. Wygląda groźnie, ale wcale taki nie jest


Jest upalnie, głośno kolorowo, jak to w Chinach, ale brakuje kompletnie elementów charakterystycznych jak neony czy fragmentów tzw. "małej architektury" w stylu chińskim. Szkoda, bo liczyliśmy na coś więcej, niż tylko na szeroką ulicę z wieżowcami.






Zrobiliśmy sobie zdjęcie pamiątkowe z Sophie i Leo (oczywiście to lepsze wyszło nieostre) i ruszyliśmy na postój taksówek, żeby zobaczyć polecane przez gospodarzy miejsce.



Była to stara dzielnica Szanghaju w formie skansenu, która stanowi coś w stylu naszego Pasażu Niepolda, tzn. pełno restauracji, klubów i kawiarni. Nikt tam nie mieszka, jest to w 100 procentach komercyjne miejsce. Chińczycy byli nim zachwyceni, na nas nie robiło specjalnego wrażenia. Ot typowe zagłębie nocne, które znajdzie się w każdym większym mieście.


Może jedynie europejski styl sprzed stu lat ładnie komponował się wśród setek obładowanych szkłem konstrukcji. Przejeżdzamy jeszcze przez europejską dzielnicę, ale w nocy jakoś nas nie porywa.



Tym razem obiecaliśmy sobie, że po powrocie od razu idziemy spać. Wyszło jak zawsze, czyli festiwal herbaciany (swoją drogą, bardzo dobre te ich herbaty), oglądanie zdjęć i posiedzenie do 4 rano.



Dobre te chińskie herbatki :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz