Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

wtorek, 4 września 2012

Guilin dzień pierwszy

Kiedy rano wjeżdzaliśmy do Gulin pociąg przypominał nieco pobojowisko. Ci, którzy nie wysiedli wcześniej, spali gdzie popadnie, po podłodze walały się tony śmieci, a zza okien witały nas już charakterystyczne pagórki. Na tym zdjęciu było już posprzątane.


A to trasa, którą przebyliśmy. Około 1100 kilometrów w 18 godzin. Próbowałem to wrzucić na gmaps, ale niestety nie radzi sobie z trasami zawierającymi więcej niz 500 punktów, stąd tylko screen:



Kiedy wysiedliśmy na dworcu, uderzył nas nieco prowincjonalny charakter miasta. W stosunku do gigantycznego Szanghaju i równie metropolitalnego Hong Kongu, Guilin wyglądało bardziej na spokojne, przyjazne miasteczko. To znaczy i tak przed dworcem ujrzeliśmy ośmiopasmową ulicę, ale budynki były niższe, ludzi nieco mniej, nawet trochę zieleni pojawiło się tu i ówdzie.

To HDR z komórki, stąd taka podła jakość

Dzięki niezawodnemu GMaps szybko dojechaliśmy gdzie trzeba, ale już na miejscu trochę ciężko było nam się dostać na osiedle, na którym mieliśmy mieszkać. Zadzwoniliśmy do dziewczyny, która miała nas odebrać (Ali) , ale ciężko nam było ustalić po angielsku, gdzie dokładnie jesteśmy. Poprosiliśmy dziewczynę sprzedającą jedzenie przed pobliskim hotelem, żeby porozmawiała z Ali po chińsku przez mój telefon. Kiedy już się dogadały, Ali powiedziała, że mamy poczekać 10 minut, a zaraz po nas wyjdzie.

Widzieliśmy niezłe zamieszanie wśród obsługi hotelu, która coraz liczniej przypatrywała się nam i coś o nas gadała.Jak się okazało nie bez powodu. Po kilku minutach dostaliśmy karteczkę z napisem, że mamy iść do najbliższego skrzyżowania. Czyli przez cały czas naradzali się, jak napisać nam, że mamy podejść na koniec ulicy, bo nikt nie odważyłby się zagadać.  Ogólnie Chińczycy mają problem z angielskim, a większość z nich wstydzi się mówić, zwykle wolą napisać. W pociągu było podobnie, podeszła do nas dziewczyna z karteczką, że chce się przywitać.

W każdym razie po kolejnych paru minutach jakoś udało nam się znaleźć z Ali, która zaprowadziła nas do swojej szkoły językowej. Jak się okazało, mieściła się ona w całkiem sporej willi na dosyć luksusowym osiedlu. Wielu bogatych Chińczyków inwestuje teraz niemałe pieniądze w kursy angielskiego dla swoich dzieci. My mieliśmy zafundowany nocleg w zamian za to, że mieliśmy poprowadzić jedną lekcję angielskiego z dzieciakami. Niestety nie zrobiłem zdjęcia budynku, a zdjęcie pokoju mam tylko z ostatniej chwili przed wyjazdem, a oto i on:


update: znalazłem coś jeszcze nie ze swojego telefonu:



Nasze lokum było całkiem spore, z klimatyzacją i niezłym posłankiem. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy i zaczerpnęliśmy informacji, gdzie warto pójść pierwszego wieczoru. Zostaliśmy pokierowani do Seven Stars Park . Wzięliśmy taksówkę za 10Y (przy takich cenach to się czasem nie chce chodzić) i pojechaliśmy do celu. Na miejscu niespodzianka : wejście do parku płatne. Dodatkowe atrakcje - płatne. Stwierdziliśmy, że pewnie i tak już większości nie zobaczymy, więc skusiliśmy się tylko na bilet wstępu, i słusznie. Nie zobaczyliśmy całego parku, więc czasu na zobaczenie wszystkich dodatków na pewno by zabrakło czasu.


Park jest ładny, na pewno ładniejszy, niż te, które widzieliśmy w Szanghau. Do tego jest naprawdę olbrzymi, ale mimo to nie ustrzegliśmy się ton turystów. Chińczycy nie mają zwyczaju kłaść się na trawie na kocu, tylko spacerują w te i wewte. Pierwsze kroki skierowaliśmy na jedno ze wzgórz znajdujących się w parku. Po drodze napotkaliśmy sporo egzotycznego robactwa, ale w większości latało tak szybko, że nie szło uchwycić go za pomocą aparatu. Trochę stacjonarnego uchwyciła A:



Z góry można było rzucić okiem na fragment miasta, ale to jeszcze nie było wzgórze, z którego można by ujrzeć całą panoramę. Pojawiły się za to charakterystyczne pagórki.


Na dole znajdowało się nieco trochę przyjemnych miejsc, ale nic, co by robiło specjalnie duże wrażenie.



Mur przedstawiający 5000 lat chińskiej historii. W praktyce zwykły mural.


Dochodzimy do mostu, który rzekomo ma 800 lat i jest najstarszy w Guilin.


Szczerze mówiąc to nie wygląda, a jak się bliżej przyjrzeć, to widać beton i blachę na dachu. Ale może to moje złudzenie... chociaż znając chińskie przywiązanie do zabytków, wcale bym się nie zdziwił.


Za mostem park się kończy, i co nas zdziwiło, wejście było już za darmo. Prawdopodobnie od którejś godziny za wstęp nie trzeba płacić, a my musieliśmy wejść tuż przed tą godziną. Na osłodę naszego nieszczęścia kupiłem sobie loda, takiego kolorowego w folijce. Wyglądał ciekawie, zielono-fioletowo-żółty. Od razu się nie zorientowałem, ale kilka gryzów dało mi do zrozumienia, że jest o smaku groszkowo-fasolowo-jeszcze jakimś. W każdym razie kompozycja z trzech warzyw. Od tamtej pory zdecydowanie uważałem na lody, które jadłem w Chinach.

Wróciliśmy wzdłuż rzeki do podnóża kolejnego wzgórza, obserwując przy tym taplających się w wodzie kitajców i tych skaczących do wody ze znaku "zakaz pływania". Woda wydawała się nawet czysta, ale mimo to raczej bym do niej nie wszedł.


Ładnymi schodami wchodzimy na samą górę, żeby wreszcie zobaczyć panoramę Guilin.



Widać pagórki, widać miasto. Tak jak pisałem, wygląda całkiem prowincojnalnie w porównaniu do Szanghaju i Hong Kongu. Bardzo zdziwił mnie fakt, że miasto posiada własne międzynarodowe lotnisko... Gdy ktoś mnie pytał o liczbę mieszkańców, nie miałem pojęcia. Z powyższego zdjęcia wnioskowałbym maksymalnie 300-400 tysięcy ludzi. Znając chińskie realia, podawałem liczbę dwóch milionów. Tym bardziej zdziwiłem się, gdy na wikipedii przeczytałem, że Guilin zamieszkuje 4,5 miliona osób. Kompresja na najwyższym poziomie.

Na górze wypatrzyłem też cykadę. Towarzyszły nam również w Szanghaju, ale tam samo miasto było na tyle głośne, a zieleni na tyle mało, że nie były aż tak irytujące. Tutaj natomiast jedna potrafiła robić hałas taki, jak piła tarczowa, a kiedy zebrało się ich więcej, bez problemu zagłuszały nasze rozmowy.


Jeśli wierzyć wikipedii, te wkurzające stworzonka potrafią w swoim pobliżu wytworzyć ciśnienie akustyczne na poziomie 120db, co spokojnie prowadzi do uszkodzenia słuchu.


Zaczynało się robić ciemno, więc skierowaliśmy swe kroki w stronę centrum, gdzie mieliśmy się spotkać z Ali. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze jakąś świątynię i poszliśmy się nieco rozejrzeć. Na tej szerokości geograficznej bardzo szybko robi się ciemno, to znaczy jak wychodziliśmy z parku było jeszcze całkiem jasno, a jak doszliśmy do płotu było już całkiem ciemno.


Widzieliśmy też takie robaczki, które miały około 10 cm długości.


Zrobliśmy sobie krótki spacer po tym względnie spokojnym mieście.


Tutaj specyficzna rzecz. Sprzedawcy zawsze siedzą tyłem do jezdni i obserwują swój sklepik. Na tym zdjęciu chodnik jest szeroki, ale często jest tak, że plecami niemal dotykają przejeżdzających ulicą aut. Hałas i spaliny nikomu nie przeszkadzają.


Ulubiona czynność - fotografowanie jedzenia oraz to, co z tego wyszło:


Nie wszyscy dostrzegają, ale sa ta kacze główki. Mięsa zbyt wiele nie ma, więc zastanawiam się, co jest dobrego w jedzeniu kaczego dzioba.


Ulice wieczorami pełne sa ludzi, którzy wyszli na kolację. Tutaj też ciekawa odmiana od Europy - popularne są palniki, na których wciąż grzeje się jedzenie



Mijaliśmy dzieci, które grały w badmintona


Jeden wojownik dostał lotką w oko. Dzieciaki zobaczyły, że robimy mu zdjęcia. Następnie wyśmiały go i uciekły :D



Próbujemy złapać Taxi...


W końcu dojechaliśmy do centrum. Tutaj już znacznie lepiej widać, że miasto jest nieco większe, niż na to wygląda z góry.



A także mały filmik z centrum miasta:



Handel uliczny kwitnie, popularne są miejsca, gdzie za małą opłatą Chińczyk wypoleruje nam telefon, ekran i naklei folię. Sprzedaje się też dużo akcesoriów muzycznych, najlepiej z rzucającego się w oczy auta. W ogóle w chińskich miastach jest bardzo głośno, każdy kramik potrafi mieć swoje własne radio / głośniki / cokolwiek, byle tylko leciała muzyka.


Majtki z logo PEPSI cieszyły się niezłym wzięciem.


Spotkaliśmy się z Ali, jej asystentką Shi i chłopakiem, którego imienia nie pamiętam. Poza Ali nikt po angielsku nie mówił, ale i tak wystarczyło, żeby przedstawić nam trochę chińskich specjałów. Wreszcie ludzkie ceny - jeden taki patyczek nadziewany mięsem to 3Y, czyli około 1,5 zł. Do wyboru były m.in. robaczki czy tchawice prosiaka, ale zdecydowaliśmy się na bardziej tradycyjne porawy. Poza mięsiwem zamówiliśmy przepiórcze jajka (bardzo dobre) i macki ośmiornicy (też niezłe).


Na filmie widać też ciekawy sposób na mycie naczyń - na talerz kładzie się folię, potem wystarczy ją zabrać, położyć nową i nie trzeba myć :D



Shi próbowała ogarnąć trochę zdjęcia i angielski, ale nie bardzo jej to wychodziło. Nadrabiała ciągłym uśmiechaniem się ;)


Wyruszyliśmy na dalsze łowy jedzeniowe. Próbowałem m.in. smażonej dyni z miodem i kurczaka z czosnkiem i wielu innych rzeczy, ale wszystkich już nie pamiętam ;)



Tu nasza gromadka w drodze do domu:


Trafiliśmy też na ciekawy owoc o nazwie Jackfruit , który pokrojony kupiłem sobie na plastikowej tacce. Cięzko opisać jego smak, ale trochę jak brzoskwinia, trochę jak dynia. Opis po polsku (śmiechowe tłumaczenie nazwy :D ) .


Nic nie rozumiejący i nic nie mówiący po angielsku chłopak Ali okazał się całkiem sympatyczny, przy okazji wyjaśniono nam, co Chińczycy sądzą o okazywaniu sobie czułości publicznie. Wzięło się to stąd, że w pociągu facet siedzący naprzeciwko nas bardzo się śmiał, kiedy robiliśmy sobie "coś" :)  Spytaliśmy co w tym takiego śmiesznego, a on odpowiedziął "because you kiss!". Zapytany, czy on tak nie robi (siedział z dziewczyną), na co odpowiedział, że owszem, ale nie w takim miejscu.

Ali wytłumaczyła, że w dużych miastach już dawno nie ma z tym problem, ale w pociągach, gdzie jeździ dużo ludzi z prowincji czy w też w ogóle na prowincji, wciąż jest to zachowanie zbyt otwarte. 20 lat temu w dużych miastach też byłoby to nie na miejscu, ale dziś jest powszechnie akceptowane.


Na koniec spróbowałem jeszcze jagnięciny, która rzekomo jest znana w całym Guilin od tego oto pana. Chociaż Ali tłumaczyła mu jakieś 10 razy, że chcę całkiem bez dodatku ostrych przypraw, to dostałem dobre mięsko, ale tak ostre, że musiałem kupić dwie półitrowe butelki herbaty, żeby to zapić.


Potem już tylko droga do domu i sen. Wydałem w sumie jakieś 25 Yuanów, a najadłem się tak, że ciężko było mi się poruszać. Różnica w cenie jedzenia między  Szanghajem i Hong Kongiem a Guilin jest gigantyczna i nieraz to samo można zjeść 5 - 6 razy taniej.