Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Pamiętamy! :-)


Z uwagi na brak aktualizacji bloga przez dłuższy czas informujemy, że kiedyś go jeszcze skończymy... :P Oby niedługo. Zapiski i materiały są, czekają tylko na zebranie do "kupy", uporządkowanie i publikację. Wszystkich ciekawych naszych dalszych perypetii w czasie pobytu w Państwie Środka zapraszamy do zaglądania co jakiś czas lub subskrypcji - i życzymy Wesołych Świąt ;)

 

wtorek, 4 września 2012

Guilin dzień pierwszy

Kiedy rano wjeżdzaliśmy do Gulin pociąg przypominał nieco pobojowisko. Ci, którzy nie wysiedli wcześniej, spali gdzie popadnie, po podłodze walały się tony śmieci, a zza okien witały nas już charakterystyczne pagórki. Na tym zdjęciu było już posprzątane.


A to trasa, którą przebyliśmy. Około 1100 kilometrów w 18 godzin. Próbowałem to wrzucić na gmaps, ale niestety nie radzi sobie z trasami zawierającymi więcej niz 500 punktów, stąd tylko screen:



Kiedy wysiedliśmy na dworcu, uderzył nas nieco prowincjonalny charakter miasta. W stosunku do gigantycznego Szanghaju i równie metropolitalnego Hong Kongu, Guilin wyglądało bardziej na spokojne, przyjazne miasteczko. To znaczy i tak przed dworcem ujrzeliśmy ośmiopasmową ulicę, ale budynki były niższe, ludzi nieco mniej, nawet trochę zieleni pojawiło się tu i ówdzie.

To HDR z komórki, stąd taka podła jakość

Dzięki niezawodnemu GMaps szybko dojechaliśmy gdzie trzeba, ale już na miejscu trochę ciężko było nam się dostać na osiedle, na którym mieliśmy mieszkać. Zadzwoniliśmy do dziewczyny, która miała nas odebrać (Ali) , ale ciężko nam było ustalić po angielsku, gdzie dokładnie jesteśmy. Poprosiliśmy dziewczynę sprzedającą jedzenie przed pobliskim hotelem, żeby porozmawiała z Ali po chińsku przez mój telefon. Kiedy już się dogadały, Ali powiedziała, że mamy poczekać 10 minut, a zaraz po nas wyjdzie.

Widzieliśmy niezłe zamieszanie wśród obsługi hotelu, która coraz liczniej przypatrywała się nam i coś o nas gadała.Jak się okazało nie bez powodu. Po kilku minutach dostaliśmy karteczkę z napisem, że mamy iść do najbliższego skrzyżowania. Czyli przez cały czas naradzali się, jak napisać nam, że mamy podejść na koniec ulicy, bo nikt nie odważyłby się zagadać.  Ogólnie Chińczycy mają problem z angielskim, a większość z nich wstydzi się mówić, zwykle wolą napisać. W pociągu było podobnie, podeszła do nas dziewczyna z karteczką, że chce się przywitać.

W każdym razie po kolejnych paru minutach jakoś udało nam się znaleźć z Ali, która zaprowadziła nas do swojej szkoły językowej. Jak się okazało, mieściła się ona w całkiem sporej willi na dosyć luksusowym osiedlu. Wielu bogatych Chińczyków inwestuje teraz niemałe pieniądze w kursy angielskiego dla swoich dzieci. My mieliśmy zafundowany nocleg w zamian za to, że mieliśmy poprowadzić jedną lekcję angielskiego z dzieciakami. Niestety nie zrobiłem zdjęcia budynku, a zdjęcie pokoju mam tylko z ostatniej chwili przed wyjazdem, a oto i on:


update: znalazłem coś jeszcze nie ze swojego telefonu:



Nasze lokum było całkiem spore, z klimatyzacją i niezłym posłankiem. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy i zaczerpnęliśmy informacji, gdzie warto pójść pierwszego wieczoru. Zostaliśmy pokierowani do Seven Stars Park . Wzięliśmy taksówkę za 10Y (przy takich cenach to się czasem nie chce chodzić) i pojechaliśmy do celu. Na miejscu niespodzianka : wejście do parku płatne. Dodatkowe atrakcje - płatne. Stwierdziliśmy, że pewnie i tak już większości nie zobaczymy, więc skusiliśmy się tylko na bilet wstępu, i słusznie. Nie zobaczyliśmy całego parku, więc czasu na zobaczenie wszystkich dodatków na pewno by zabrakło czasu.


Park jest ładny, na pewno ładniejszy, niż te, które widzieliśmy w Szanghau. Do tego jest naprawdę olbrzymi, ale mimo to nie ustrzegliśmy się ton turystów. Chińczycy nie mają zwyczaju kłaść się na trawie na kocu, tylko spacerują w te i wewte. Pierwsze kroki skierowaliśmy na jedno ze wzgórz znajdujących się w parku. Po drodze napotkaliśmy sporo egzotycznego robactwa, ale w większości latało tak szybko, że nie szło uchwycić go za pomocą aparatu. Trochę stacjonarnego uchwyciła A:



Z góry można było rzucić okiem na fragment miasta, ale to jeszcze nie było wzgórze, z którego można by ujrzeć całą panoramę. Pojawiły się za to charakterystyczne pagórki.


Na dole znajdowało się nieco trochę przyjemnych miejsc, ale nic, co by robiło specjalnie duże wrażenie.



Mur przedstawiający 5000 lat chińskiej historii. W praktyce zwykły mural.


Dochodzimy do mostu, który rzekomo ma 800 lat i jest najstarszy w Guilin.


Szczerze mówiąc to nie wygląda, a jak się bliżej przyjrzeć, to widać beton i blachę na dachu. Ale może to moje złudzenie... chociaż znając chińskie przywiązanie do zabytków, wcale bym się nie zdziwił.


Za mostem park się kończy, i co nas zdziwiło, wejście było już za darmo. Prawdopodobnie od którejś godziny za wstęp nie trzeba płacić, a my musieliśmy wejść tuż przed tą godziną. Na osłodę naszego nieszczęścia kupiłem sobie loda, takiego kolorowego w folijce. Wyglądał ciekawie, zielono-fioletowo-żółty. Od razu się nie zorientowałem, ale kilka gryzów dało mi do zrozumienia, że jest o smaku groszkowo-fasolowo-jeszcze jakimś. W każdym razie kompozycja z trzech warzyw. Od tamtej pory zdecydowanie uważałem na lody, które jadłem w Chinach.

Wróciliśmy wzdłuż rzeki do podnóża kolejnego wzgórza, obserwując przy tym taplających się w wodzie kitajców i tych skaczących do wody ze znaku "zakaz pływania". Woda wydawała się nawet czysta, ale mimo to raczej bym do niej nie wszedł.


Ładnymi schodami wchodzimy na samą górę, żeby wreszcie zobaczyć panoramę Guilin.



Widać pagórki, widać miasto. Tak jak pisałem, wygląda całkiem prowincojnalnie w porównaniu do Szanghaju i Hong Kongu. Bardzo zdziwił mnie fakt, że miasto posiada własne międzynarodowe lotnisko... Gdy ktoś mnie pytał o liczbę mieszkańców, nie miałem pojęcia. Z powyższego zdjęcia wnioskowałbym maksymalnie 300-400 tysięcy ludzi. Znając chińskie realia, podawałem liczbę dwóch milionów. Tym bardziej zdziwiłem się, gdy na wikipedii przeczytałem, że Guilin zamieszkuje 4,5 miliona osób. Kompresja na najwyższym poziomie.

Na górze wypatrzyłem też cykadę. Towarzyszły nam również w Szanghaju, ale tam samo miasto było na tyle głośne, a zieleni na tyle mało, że nie były aż tak irytujące. Tutaj natomiast jedna potrafiła robić hałas taki, jak piła tarczowa, a kiedy zebrało się ich więcej, bez problemu zagłuszały nasze rozmowy.


Jeśli wierzyć wikipedii, te wkurzające stworzonka potrafią w swoim pobliżu wytworzyć ciśnienie akustyczne na poziomie 120db, co spokojnie prowadzi do uszkodzenia słuchu.


Zaczynało się robić ciemno, więc skierowaliśmy swe kroki w stronę centrum, gdzie mieliśmy się spotkać z Ali. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze jakąś świątynię i poszliśmy się nieco rozejrzeć. Na tej szerokości geograficznej bardzo szybko robi się ciemno, to znaczy jak wychodziliśmy z parku było jeszcze całkiem jasno, a jak doszliśmy do płotu było już całkiem ciemno.


Widzieliśmy też takie robaczki, które miały około 10 cm długości.


Zrobliśmy sobie krótki spacer po tym względnie spokojnym mieście.


Tutaj specyficzna rzecz. Sprzedawcy zawsze siedzą tyłem do jezdni i obserwują swój sklepik. Na tym zdjęciu chodnik jest szeroki, ale często jest tak, że plecami niemal dotykają przejeżdzających ulicą aut. Hałas i spaliny nikomu nie przeszkadzają.


Ulubiona czynność - fotografowanie jedzenia oraz to, co z tego wyszło:


Nie wszyscy dostrzegają, ale sa ta kacze główki. Mięsa zbyt wiele nie ma, więc zastanawiam się, co jest dobrego w jedzeniu kaczego dzioba.


Ulice wieczorami pełne sa ludzi, którzy wyszli na kolację. Tutaj też ciekawa odmiana od Europy - popularne są palniki, na których wciąż grzeje się jedzenie



Mijaliśmy dzieci, które grały w badmintona


Jeden wojownik dostał lotką w oko. Dzieciaki zobaczyły, że robimy mu zdjęcia. Następnie wyśmiały go i uciekły :D



Próbujemy złapać Taxi...


W końcu dojechaliśmy do centrum. Tutaj już znacznie lepiej widać, że miasto jest nieco większe, niż na to wygląda z góry.



A także mały filmik z centrum miasta:



Handel uliczny kwitnie, popularne są miejsca, gdzie za małą opłatą Chińczyk wypoleruje nam telefon, ekran i naklei folię. Sprzedaje się też dużo akcesoriów muzycznych, najlepiej z rzucającego się w oczy auta. W ogóle w chińskich miastach jest bardzo głośno, każdy kramik potrafi mieć swoje własne radio / głośniki / cokolwiek, byle tylko leciała muzyka.


Majtki z logo PEPSI cieszyły się niezłym wzięciem.


Spotkaliśmy się z Ali, jej asystentką Shi i chłopakiem, którego imienia nie pamiętam. Poza Ali nikt po angielsku nie mówił, ale i tak wystarczyło, żeby przedstawić nam trochę chińskich specjałów. Wreszcie ludzkie ceny - jeden taki patyczek nadziewany mięsem to 3Y, czyli około 1,5 zł. Do wyboru były m.in. robaczki czy tchawice prosiaka, ale zdecydowaliśmy się na bardziej tradycyjne porawy. Poza mięsiwem zamówiliśmy przepiórcze jajka (bardzo dobre) i macki ośmiornicy (też niezłe).


Na filmie widać też ciekawy sposób na mycie naczyń - na talerz kładzie się folię, potem wystarczy ją zabrać, położyć nową i nie trzeba myć :D



Shi próbowała ogarnąć trochę zdjęcia i angielski, ale nie bardzo jej to wychodziło. Nadrabiała ciągłym uśmiechaniem się ;)


Wyruszyliśmy na dalsze łowy jedzeniowe. Próbowałem m.in. smażonej dyni z miodem i kurczaka z czosnkiem i wielu innych rzeczy, ale wszystkich już nie pamiętam ;)



Tu nasza gromadka w drodze do domu:


Trafiliśmy też na ciekawy owoc o nazwie Jackfruit , który pokrojony kupiłem sobie na plastikowej tacce. Cięzko opisać jego smak, ale trochę jak brzoskwinia, trochę jak dynia. Opis po polsku (śmiechowe tłumaczenie nazwy :D ) .


Nic nie rozumiejący i nic nie mówiący po angielsku chłopak Ali okazał się całkiem sympatyczny, przy okazji wyjaśniono nam, co Chińczycy sądzą o okazywaniu sobie czułości publicznie. Wzięło się to stąd, że w pociągu facet siedzący naprzeciwko nas bardzo się śmiał, kiedy robiliśmy sobie "coś" :)  Spytaliśmy co w tym takiego śmiesznego, a on odpowiedziął "because you kiss!". Zapytany, czy on tak nie robi (siedział z dziewczyną), na co odpowiedział, że owszem, ale nie w takim miejscu.

Ali wytłumaczyła, że w dużych miastach już dawno nie ma z tym problem, ale w pociągach, gdzie jeździ dużo ludzi z prowincji czy w też w ogóle na prowincji, wciąż jest to zachowanie zbyt otwarte. 20 lat temu w dużych miastach też byłoby to nie na miejscu, ale dziś jest powszechnie akceptowane.


Na koniec spróbowałem jeszcze jagnięciny, która rzekomo jest znana w całym Guilin od tego oto pana. Chociaż Ali tłumaczyła mu jakieś 10 razy, że chcę całkiem bez dodatku ostrych przypraw, to dostałem dobre mięsko, ale tak ostre, że musiałem kupić dwie półitrowe butelki herbaty, żeby to zapić.


Potem już tylko droga do domu i sen. Wydałem w sumie jakieś 25 Yuanów, a najadłem się tak, że ciężko było mi się poruszać. Różnica w cenie jedzenia między  Szanghajem i Hong Kongiem a Guilin jest gigantyczna i nieraz to samo można zjeść 5 - 6 razy taniej.

wtorek, 21 sierpnia 2012

HK dzień drugi, trzeci i czwarty z mojego aparatu

Wracamy po tygodniu nieobecności, i chociaż jesteśmy już w PL, doprowadzimy sprawę do końca. Stąd w ramach nadrobienia jeden długi wpis na podsumowanie naszej obecności w HK.

Nasz drugi dzień w HK rozpoczęliśmy od pobudki na wschód słońca. Popędziliśmy na East promenade, porobiliśmy trochę zdjęć (w tym z King Bruce Lee Karate mistrz) i wróciliśmy odespać emocje związane z HK.













 Potem pół dnia próbowaliśmy zmienić hostel (pisała o tym panna Mazur), ale po walce z wyoskimi cenami, karaluchami i hostelami wyglądającymi gorzej niż w obozach pracy Korei Północnej powróciliśmy. Opis był, ja wrzucam zdjęcia:

To pierwsze to pokój, w którym zaczęliśmy i skończyliśmy


A te to oferty bez okien, z karaluchami i w ogólnym syfie. Brrr...






 

Skończyliśmy ponownie na Cameron Road i tym razem postanowiliśmy zobaczyć, co tam na wyspie słychać.



Znów spacerek East Promenade aż do promów, które są śmiesznie tanie (pokład na dole - 2 HKD, pokład na górze - 3 HKD). Na zdjęciu to ten większy po prawej, a nie ten mały po lewej. Jakość niestety to wyciągnięte podglądy z DP1, bo nie działa na tym kompie żaden soft do obróbki, nie mówiąc o takich udogodnieniach jak nasz ulubiony suwak. W każdym razie po krótkiej podróży docieramy na wyspę. Po drodze nieco buja, bo chociaż nie ma tu naturalnych fal, to ruch wodny jest tak duży, że woda cały czas faluje od pływających w każdą stronę statków.


Wysiadamy na Centralu i oglądamy otaczające nas z każdej strony wieżowce.



 HK posiada praktycznie cały drugi system miejski oparty na ruchomych schodach i wnętrzach budynków, które stanowią przejścia i pasaże po całym Centralu. Postaramy się to dokładniej opisać, ale można powiedzieć, że jest to spore przemieszanie typowej przestrzeni miejskiej z galeriami handlowymi, które jednak nie są zamykane na noc, a co najwyżej znajdujące się w nich sklepy. Wyobraźcie sobie Galerię Dominikańską otwartą na noc, gdzie cały czas działają windy i schody ruchome, ale zamknięte są poszczególne sklepy. Z tą różnicą, że w HK ma to sens, bo jest na tyle ciasno, że często przejścia między budynkami stanowią jedyną rozsądną przeprawę nad ulicami.


Momentami przypomina Gohtam City




Na dole, na Connaught Road, przetaczają się głównie samochody. Luksusowe sklepy stacjonują na mniej ruchliwych ulicach albo nad ulicą, poziom wyżej. Całe swoje pasaże w wieżowcach mają takie marki jak Gucci, Armani, Prada, Coco Chanel, jest też zawieszony nad ulicą, przeszklony, wielopiętrowy sklep Apple i wiele innych, niespotykanych gdzie indziej rozwiązań.


Ruda upiera się, żebyśmy pojechali zobaczyć Stanley, czyli drugi koniec wyspy niespecjalnie zmącony cywilizacją. Wprawdzie wolałbym zostać na Centralu, ale później mogłoby nie być okazji. Szukamy więc dogodnego dojazdu za pomocą Google Maps i ruszamy autobusami na przełaj Centralowi. Przy okazji Google Maps chyba trzeba by poświęcić osobną notatkę, bo zaoszczędziło nam tak dużo czasu i uratowało tyłek przed zgubieniem się tyle razy, że powinniśmy wysłać laurkę do Mountain View - wystarczy wspomnieć, że próbowaliśmy mieszkańców pytać o dojazd przez pół godziny, i mimo że znali angielski, nie byli w stanie nam pomóc. Kiedy znalazłem Hot Spota, w kilka sekund znaliśmy już całą trasę łącznie z przesiadkami.

Tutaj Causeaway Bay : równie wysoko i gęsto jak na centralu, ale znacznie bardziej budżetowo. To jest dopiero klimat HK. Miejsce naszej przesiadki.


Dojechaliśmy na Stanley ani cali ani zdrowi, ale dlaczego tak nie lubię autobusów tutaj opiszę w innym poście. Klimat jest zupełnie inny, plaże, cisza, gdzieniegdze jakiś wieżowiec, ale przy typowej zabudowie HK nazwałbym to raczej zwykłym budynkiem.


Momentami jest wręcz sielankowo, plażowicze, łódeczki. Inny świat położony ledwie pół godziny jazdy autobusem od Centralu.


Czas szybko zlatuje nam na babraniu się w piasku, a kiedy zaczyna zachodzić słońce, decydujemy się na powrót na Central.


Znów ciężka przeprawa autobusem na Central, ale dojeżdżamy w jednym kawałku.


Na "drugim poziomie" miasta trafiamy na mapkę - cała ta sieć unosi się w powietrzu i przechodzi przez wnętrza budynków. Nie jest to jedyny zespół takich kładek w mieście, ale ten jest największy na Centralu. Na mapce może nie wyglądać na duży, ale w rzeczywistości  przejście z jednego końca na drugi może zająć jakieś 45 minut. Dodatkowo nie widać na nim, jak wielkie potrafią być pasaże handlowe w budynkach (np. pięciopiętrowy butik Armani, w którym znajdziemy takie cuda jak sklepy z kwiatami i wodą sygnowane logiem włoskiego producenta).



 Schodzimy na ziemię na spacer po Centralu i praktycznie ciągle zadzieramy głowy do góry. Dla Europejczyka (chociaż pewnie nie tylko) świadomość tego, że trzeba zadrzeć głowę o 90 stopni do góry, żeby zobaczyć niebo sprawia, że wzork ciągle ucieka w poszukiwaniu nieboskłonu. Dziwne uczucie.



Jest bardzo głośno, jest bardzo dużo ludzi, na ulicach jest jasno jak w dzień.  


Zdjęcia mogą tego nie oddawać, więc jeszcze dorzucam mały filmik marnej jakości:


Światła dla pieszych ciągle pikają, wolniej gdy jest czerwone i szybciej, gdy należy iść. Całe szczęście pod oknem naszego hostelu nie było takiego wynalazku, bo byśmy oszaleli.


W Hong Kongu w przeciwieństwie do Polski wielką uwagę przykłada się do elewacji budynków. Tutaj każdy chce zabłysnąć, a poziom realizacji to czołówka światowa. Po powrocie ciężko się przyzwyczaić do porozwieszanych szmat na naszych budynkach "HENIO - TANIA NAPRAWA PRALEK 0700 72 772 ZADZWOŃ!" czy "PIWO PIWKO PIWEŃKO PROMOCJA!!!111".


Zbaczamy na Stanley Street, bo tutaj mieliśmy znaleźć kilka sklepów foto. Neony robią klimat. Porusza się łatwo i przyjemnie, bo można chodzić po jezdni, auta co prawda trąbią, ale nie przyspieszają na nasz widok jak w ojczyźnie, jest zakaz parkowania na chodnikach, a poruszają się głównie taksówki (w końcu nie zajmują miejsc do parkowania).


McLaren nie robi na policjantach wrażenia, zakaz parkowania to zakaz parkowania i mandacik się należy.


Kiedy przechodzimy do sedna uderza nas pustka na ulicy. O godzinie 21 niemal 90% sklepów zamyka swoje bramy i nic już nie kupimy. Kompletne zaskoczenie, myśleliśmy, że Hong Kong żyje całą dobę. Jak widać nie na Centralu - na Tsim Sha Tsui czy Causeway Bay życie nocne toczy się znacznie dłużej.


No nic, postanawiamy odhaczyć ostatnią atrakcję dnia dzisiejszego i zajrzeć na Central Mid-level Escalators, czyli zespół ruchomych chodników poruszający się z Centrala na Mid Levels. Mid Levels to wzgórza położone zaraz za centralem, gdzie przy 45 stopniowym nachyleniu terenu powstały dziesiątki apartamentowców zwanych "żyletkowcami". Tam mieszka śmietanka HK, która spacerkiem udaje się z domu do pracy w wieżowcach, a w drugą stronę... no właśnie, ruchomymi chodnikami.

Mid-levels Escalators na wikipedii




To chyba unikat na skalę światową, ale sprawdza się. W HK nachylenie terenu jest naprawdę duże i szybko odechciewa się wspinaczki. A poza tym widoczki są niczego sobie.






Na dole ulia, po lewej Escalators.


Żyjąc w HK trzeba się pogodzić z brakiem prywatności. Tutaj każdy zagląda w okna każdemu, my z chodników możemy obserwować pracę w kuchni.


Robi się już późno, wszystko jest zamknięte, powoli wracamy do domu.


W całych Chinach czuliśmy się bezpiecznie, niezależnie od tego jak ciemno było w danym zaułku. Chodzenie z aparatem na szyi w najgorszych slumsach nam nie przeszkadzało, tak samo nie dziwi widok elegancko ubranych panienek w szpilkach spacerujących jakimiś podłymi zakątkami. Tutaj uchwyciłem panienkę, która akurat zalicza niezły poślizg na polanych wodą schodach.



Wzdłuż północnej części wyspy kursują dwupiętrowe tramwaje, które pamiętają chyba bardzo stare czasy. Jeszcze nimi pojeździmy, ale dzisiaj już czas wzywa do domu.



Postanawiamy zrobić jeszcze małą rundkę wzdłuż głównej ulicy i zrobić parę zdjęć w nocy.



Niestety tutaj okolica przypomina autostradę i poza karaluchami nie natykamy się na nic ciekawego.



  Jest przeraźliwie głośno i gorąco - na tej szerokości geograficznej jeśli w dzień jest 39 stopni, to w nocy będzie 34 a nie 20 jak u nas. Tak więc noc nie daje żadnego wytchnienia od upału, a jeszcze samochody dodające ciepło, hałas i spaliny od siebie całkiem nas zniechęcają. Z grzeczności nie wspominam o karaluchach, które tak naprawdę przekonały moją towarzyszkę podróży do szybkiego odwrotu.


Wchodzimy z powrotem na kompleks nadziemnych chodników i kierujemy się do nabrzeża, z którego kursują promiki na Tsim Sha Tsui. Tu ostatni widok na Causeaway Bay (przeciwna strona do Centrala).


Tak zakończyliśmy dzień drugi w Hong Kongu, padamy ze zmęczenia. Jutro wycieczka na inną wyspę miasta Hong Kong, mianowicie Lantau Island .

Dzień trzeci


Tak nas zamęczył upał i wczorajsza wycieczka, że wstajemy później niż planowaliśmy. Idziemy na śniadanie do naszej ulubionej ulicznej knajpki niedaleko hostelu, gdzie za 12 HKD dostajemy kulki z ciasta gofrowego. Jedliśmy je w innych miejscach, ale widać 90% smaku stanowi odpowiednie zmieszanie składników i długość pieczenia, bo gdzie indziej kuleczki nawet nie zbliżały się smakiem do naszych okolicznych.



Poza tym bierzemy różne patyczki z kukami zrobionymi z mięsa i nie tylko - do wyboru m.in. mątwa, mięso z kraba, homara, wołowina, wieprzowina, jakieś ryby, któryc nazw nie potrafię przetłumaczyć, ikra ryb, bekon...


Zamawiamy co trzeba, po minucie smażenia w tłuszczu dostajemy gotowy produkt i zmykamy na metro do Lantau, a dokładniej Citygate Outlets.  Trasa jest dosyć długa, a na miejscu widzimy olbrzymi budynek zawierający same outlety.  Tu czeka nas chyba największe rozczarowanie wyjazdu. Liczyliśmy na niemałe zakupy, a po kilku godzinach zwiedzania okazało się, że tylko w JEDNYM z kilkudziesięciu (kilkuset?) sklepów jest wyprzedaż, tzn. ceny około -90%. Widać było po chlewie panującym w sklepie, bo setki kobiet w zakupowym szale brały z półek co popadnie, a co się nie spodobało lądowało na ziemi.



W całej reszcie sklepów nie było absolutnie nic w rewelacyjnych cenach. Sprawdzałem na bieżąco ceny w polskich sklepach w telefonie i buty, które u nas kosztują 400 pln, tam można było w najlepszym przypadku kupić za 380, a często za 450. Poza jednym jedynym sklepem pokazanym powyżej  nawet nic nie przymierzyliśmy, bo ceny absolutnie tego nie uzasadniały. Podobnie w sklepach z elektroniką - akurat ceny aparatów i telefonów śledzę prawie codziennie, więc szybko odechciało mi się nawet patrzeć na etykiety. Swój telefon kupiłem trzy miesiące wcześniej w Polsce o 500 zł taniej, niż dało się znaleźć w całym HK. Rozczarowanie. Jedynie produkty Apple miały dobre ceny, ale akurat z jabłkiem mi nie po drodze, więc tylko ku pamięci zarejestrowana cena. HKD to około 40 groszy.


No nic, jak już jesteśmy na Lantau, to zobaczmy co tu jest. Oczywiście najpierw chcieliśmy pojechać zobaczyć największego Buddę na wzgórzu, ale nasz zapał szybko ostudziła dwugodzinna kolejka chętnych. Raz, że zanim dotarlibyśmy do Buddy minęłyby 3 godziny, a dwa że już znamy z doświadczenia Chińskie atrakcje turystyczne, gdzie tłok jest taki jak w metrze. Do tego wszędzie unosi się para wodna i widoczność jest na tyle mała, że poza samym Buddą nic byśmy nie zobaczyli, stąd szybko kierujemy się na autobus mający nas zawieźć na prowincję. Tutaj kolejny haczyk - 90% ludzi stoi na jednym stanowisku, a jak już wiemy, atrakcje turystyczne to zwykle betonowy szajs z McDonaldem obok, więc szukamy miejsca, gdzie jedzie nie więcej niż kilka osób. Czyli do Mui Wo, po drugiej stronie wyspy niż "Uwaga uwaga - stara wioska rybacka, czyli faceci przebrani za rybaków i 124891298412 turystów obok ciebie stworzą niesamowity klimat sprzed 200 lat!". Znów koszmarna podróż autobusem i dojeżdżamy. Na miejscu jest pustooo... i gorąco jak cholera. Aż ciężko sie oddycha.


Tym badziej dziwią nas babcie zawinięte w kupę szmat niczym w burki, które głównie zajmują się grzebaniem w przybżeżnym piasku (pewnie w poszukiwaniu tego, co wyrzuciło morze).





Niby ładnie, ale niebo nie jest tak niebieskie ani woda tak czysta jak na przykład w Grecji czy Włoszech. W sumie to chyba nawet ładniej jest nad polskim morzem.



Nie ma turystów, woohoo! Jest cisza i spokój, czas płynie leniwie jak w Grecji. Tylko jakoś tego klimatu brakuje.


 Trafiliśmy też na targ owocami morza, ale wszystko było surowe, więc przy naszej nieznajomości tematu i braku dostępu do kuchni woleliśmy nic nie kupować.


Skansen nam się podoba, ale w tym upale zaczyna mi się kręcić w głowie, więc powoli wracamy na autobus.


Postanawiamy wrócić na Central z nadzieją, że może dziś załapiemy się na sklepy foto. Niestety, podróż zajmuje znacznie dłużej niż myśleliśmy - najpierw długa droga autobusem do Citygate, potem metro z Lantau na Tsim Sha Tsui, potem promem na Central. Z ciekawostek - niektórzy są przewrażliwieni na punkcie dbania o swoje rzeczy. Widzieliśmy faceta, który całego iPhone'a trzymał w woreczku. Nie folia na wyświetlaczu, ale cały w folii :D


Drugi anansek miał deskę jeszcze pokrytą folią. Jestem bardzo ciekawy, jaka jest przyczepność butów do tego ustrojstwa, ale współczuję rychłego poślizgu i wybicia zębów.


Niestety, jest późno i ganiamy od sklepu do sklepu, ale wszędzie tylko całujemy klamki. Nawet nie robimy zdjęć. W końcu stwierdzamy, że szkoda czasu i wracamy na prom do domu. Po drodze przechodzimy innymi chodnikami nadziemnymi i trafiamy na wnętrze jednego z budynków, które ma całkiem imponujący hol. Oczywiście otwarty dla wszystkich 24 godziny na dobę.






I jeden filmik z wewnątrz:


Robimy parę zdjęć i wracamy do domu. Tak kończy się dzień trzeci w HK.

Jeszcze jedna ciekawostka : urządzenie do zapinania parasolek. Foliuje je, żeby się nie rozłaziły i żeby nie kapała z nich woda. Przy wyjściu mozna je rozpakować w drugim slocie.


Dzień czwarty

Zaczynamy od zobaczenia klasztoru żeńskiego na północnej części wyspy. Pogoda zmienia się w typowo chińską - upalnie, duszno, parno, niebo jest białe a nie niebieskie. Świątynie w Szanghaju były ładniejsze, ale zawalone bannerami i szmatami reklamowymi traciły cały urok, stąd mimo znacznie uboższej formy, znacznie bardziej podobała mi się ta w HK.


Wystarczy się odwrócić o 180 stopni i czar zieleni i spokoju pryska.


 Drzewka Bonsai są w Chinach tak powszechne, że już przestałem się zachwycać każdym z osobna. Mimo to, zawsze dodają miejscu uroku.


Wchodzimy do kolejnego ogrodu, a tu niespodzianka. Jest ładnie i to za darmo ! Po wszystkich drogich i miernych ogrodach w Szanghaju i okolicach, wreszcie coś wartego uwagi.


Oglądamy jeszcze całkiem fajny pomysł na restaurację pod wodospadem, niesety na miejscu okazuje się, że dopiero, że stoliki od wody oddziela szyba.


Rezygnujemy i opuszczamy powoli teren ogrodu, żeby skierować się w miejsce naszpikowane sklepami, w tym z elektroniką, czyli Mong Kok. 


To jest taki Hong Kong, jaki znamy z filmów kopanych Made in HK z lat 80 :



Czasem ktoś się  przylansuje


Obchodzimy parę sklepów foto w parterach. Wybór jest olbrzymi, są takie cuda jak Sigma SD1, Sigma 200-500 2.8, Nikony 600/4 prawie w każdym sklepie, Leica, Red One, Canon C300... Chociaż nie wszystko jest, np Phase One nie widziałem. Ceny są takie jak w Polsce +/- kilka procent, czyli zupełnie nie opłaca się kupować. Wiedzieliśmy o jednym lepiej zaopatrzonym sklepie, i mimo że mieliśmy podany adres, nikt nie potrafił nas tam zaprowadzić. W tym gąszczu ludzi, budynków i szyldów naprawdę ciężko coś wyłowić. Okazało się, że niemal każdy budynek ma kilkanaście pięter pełnych sklepów, galerii i innych. Dojazd na każde piętro windą, które jak to w HK, śmigają z prędkością grawitacji. Przy hamowaniu nogi uginają się samoistnie. Wysiadamy na którymś tam piętrze i wchodzimy prosto do sklepu. Drzwi zamykają się tak szybko, że ruda zostaje i zwiedza jeszcze kilka pięter zanim wróci do mnie. W końcu zabieramy się za obchód. Canon 800/5.6 jest tak duży, że nawet nie chciało mi się go przymierzać :P
Oglądaliśmy za to paski na dłoń... i w sumie nic ciekawego nie znaleźliśmy, a jeśli już, to nawet drożej niż w Polsce.


Ja dorwałem się do Fuji X1 Pro


Które pozytywnie zaskoczyło mnie DR i elastycznością wyciągania z cieni i świateł, małym szumem, ale kolor trochę zawiódł. Może wina sztucznego światła.


W końcu nic nie kupujemy i wracamy pochodzić jeszcze po sklepach.


Mały filmik jak to wygląda w ruchu:


W końcu postanawiamy, że skoro nic nie kosztuje tyle, że warto to kupić, to zawijamy się z powrotem na Central.


 Tym razem wycieczka na Mid-levels


Znowu wchodzimy na escalators, ale tym razem jedziemy sporo dalej.


Zaczyna się robić mniej biurowo, a bardziej mieszkalnie. Za to w parterze pełno pubów, a w nich głównie biali przy piwie. 




Schodzimy z escalators i odbijamy w bok, żeby zobaczyć trochę żyletkowców. Są strasznie wysokie, wąskie, wszystkie mają odgrodzone wjazdy i portierów. I albo wszyscy fakycznie śmigają tu na piechotę i taksówkami, albo te budynki mają garaże podziemne na 50 pięter, w co wątpie. 


Jest bardzo stromo i nie dziwię się, że powstało coś takiego jak ruchome chodniki. Wprawdzie codzienne wycieczki byłyby dobre dla zdrowia, ale widać ludziom finansjery to wcale do zdrowia nie potrzebne :)


Mid-levels w całej okazałości.


Ulice są bardzo wąskie, budynki bardzo wysokie, a na ulicach pusto. Ta dzielnica HK szybko idzie spać.


Schodzimy więc na dół w stronę centrala, gdzie życie wprawdzie trwa dłużej, ale nijak ma się do naszej okolicy, gdzie całą dobę działa gastronomia, sklepy i kluby. Central kulturalnie idzie spać.


Tutaj widać jak wąski jest HK. W najcieńszych miejscach między terenem niezabudowanym a zatoką jest 500 metrów bardzo zbitej i bardzo wysokiej zabudowy.

Dochodzimy w końcu na przystanek tramwajowy, żeby zobaczyć główną ulice z wysokości pierwszego piętra. Świetna sprawa, jak komuś się chce oglądać, to tutaj relacja zdjęciowa z całej wycieczki:





















Ciężka to była przeprawa i muszę tutaj nieco odreagować. Tak więc historia o autobusach i tramwajach w HK, którą napisałem w autbousie ze Stanley:

Notka do HK:
Kierowcy autobusów w HK to totalne oszołomy. Chyba są bardzo zapatrzeni na F1, bo ciężko w trakcie jazdy nie wypaść z siedzenia, nie mówiąc o staniu. Nie jest to odosobniony przypadek, bo każda nasza jazda autobusem to walka o przetrwanie. Na ulicach auta powoli suną przed siebie, a między nimi lawirują autobusy, które przeskakują z pasa na pas bez kierunkowskazu. Swoja drogą, jak na rozbudowaną sieć metra, zaskakuje ilość busów, które stanowią chyba połowę wszystkich zarejestrowanych w HK pojazdów. Małe busiki nie zostają w tyle i śmiało konkurują z większymi braćmi - nad kierowcą wisi prędkościomierz z napisem "this vehicle should not move faster than 80 km/h" i służy do tego, żeby zwracać uwagę prowadzącemu pojazd, jeśli zbytnio poniesie go fantazja. W trakcie jazdy pod górkę kierowcy cisną gaz ile fabryka dała, a przenikliwy hałas wydobywający się przy tym z silnika rodzi obawy, że zaraz nastąpi eksplozja. Wskazówka obrotomierza raczej się nudzi, bo ciągle leży na maksymalnych obrotach. Kiedy autobusy na pełnym gazie skręcają na Centralu, widać jak biedni ludzie odchylają się od pionu w całym piętrowcu, a podwozie od strony przeciwnej do skrętu niemal szoruje po asfalcie.


Tutaj już wrażenia po jeździe powyższym tramwajem :

Kierowcy tramwajów (motorniczy?) nie są lepsi, co prawda nie mają jak szaleć swobodnie, ale podobnie jak kierowcy autobusów znają tylko dwa położenia - pełny gaz albo pełny hamulec. Tak więc kiedy tramwaj dojeżdza do przystanku, ale musi "doprecyzować", czuć tylko naprzemienne szarpnięcia do przodu i do tyłu. Wydaje mu się że za wolno - lecimy w tył. Chce przyhamować - lecimy w przód. I tak kilka razy w kilka sekund. Wrrr. Z powyższej trasy wyszedłem cały poobijany, a od zapierania się nogami i rękami o co się da miałem zakwasy przez następny tydzień. I o ile widoki były fajne, o tyle jazda w MPK HK to koszmar.

Wysiedliśmy na Causeaway Bay, gdzie rzekomo miało się dużo dziać po zmroku. W praktyce czynne były tylko restauracje, a większość z nich już się zamykała.


Oglądaliśmy parę ciekawych żyjątek

 

Ale mimo wszystko wróciliśmy szybko do domu i nie odmówiliśmy sobie jedzonka w naszym ulubionym punkcie gastronomicznym :)


Potem kładziemy się spać, w końcu jutro 17 godzin w pociągu...
Jeszcze jedna rzecz, którą znalazłem w notatkach z HK:

Ciekawostka nr 7 :
Po 10 dniach pobytu widzę pierwszą stację benzynową w Chinach. Ciekawe o tyle, że gdzieś te 20 milionów Szanghajczyków musi tankować swoje auta, a tam nie widziałem ani jednej stacji. Dziwne. 


Ciekawostka nr 8 : (pisana pewnie pod wpływem wkurzania się na chinoli w metrze)
Nic dziwnego, że Chińczycy z HK nie cierpią tych z kontynentu. O ile zabawa w przepychanie i zajmowanie miejsca w metrze w Szanghaju jest normą, o tyle wśród kulturalnych mieszkańców wyspy od razu widać w metrze "przybyszy". Śmierdzą, mają długie paznokcie do dłubania w otworach, wydzierają się na cały wagon,rozpychają i robią wszystko, żeby ich nie lubić. HK i Chiny to jednak dwa różne światy. 

 

Dzień piąty 

Czyli wyjazd. Wymeldowujemy się w z hostelu, odbieramy 100HKD kaucji i idziemy je zaprzepaścić na w naszym ulubionym punkcie gastronomicznym. Tak to wygląda na filmie:



A tak panna M. recenzuje kulki z kraba i kulki z homara:



A, jeszcze przy wyjściu z hostelu czeka nas ciekawostka.


Zastanawiający dla niektórych może być fakt, że tymczasowo może brakować słodkiej lub słonej wody. Otóż w HK w każdym budynku funkcjonuje podwójny system, zwykła woda słodka i woda słona do spłukiwania kibelków. Wiadomo, HK jest malutki i ma mało zasobów słodkiej wody, stąd Brytyjczycy dbali, żeby każdy budynek miał dostęp do wody słonej, której jest pod dostatkiem. Czyli będąc w HK możecie spuszczać wodę do woli bez narzekania "nie marnuj tyle wody" :D


Wszędzie jeżdzą egzotyki typu Mclaren, Murcielago SV, Pagani... Widzialem nawet Reventona, ale z wrażenia zapomniałem zrobić zdjęcia :D (Reventonów na całym świecie jest 20 egzemplarzy jakby ktoś nie wiedział)

No i wsiadamy w metro, wysiadamy na granicy pieszej z Shenzhen... i od razu widać, słychać i czuć, że wróciliśmy do Chin. Jest brudno, brzydko, śmierdzi, wszędzie zacieki, zniszczone chodniki i asfalt, walizkami nie idzie przejechać... brr. No ale mamy parę godzin, więc idziemy jeść. Oto główna ulica Shenzen widziana z dworca, śmiało może uderzać do najbrzydszych miast świata.


 Szybko wracamy od typowo chińskiego klimatu, bo z super wrażeń z HK zaczyna nas atakować (poza wspomnianymi powyżej brudem i syfem) hałas klaksonów, dziesiątki heloł misterów, upierdliwców, którzy chcą nam nieść bagaż i innych wkurzających elementów. Z naszych twarzy znika uśmiech a pojawia się wkurzenie. No trudno, trzeba sie na nowo przyzwyczajać.

Wchodzimy więc do pierwszej knajpy. Zapomnieliśmy, że nikt tutaj nic nie rozumie po angielsku, znowu irytacja... na szczęście za nami stał starszy facet, który nagle przemówił perfekcyjnym angielskim (pewnie rodowity HK) z brytyjskim akcentem i pomógł zamówić co trzeba. Za wszystko widoczne na talerzu zapłaciliśmy jakieś 25Y, czyli jakieś 13 zł. A najedliśmy sie we dwójkę. Jedyny pozytywny akcent w Shenzen.


Wróciliśmy na dworzec, znów z myślą o czekających nas siedemnastu godzinach z kochanymi Chinolami. Tym razem nie było tak źle, akurat koło nas siedziało trochę młodzieży, która po 10 godzinach patrzenia na nas odważyła się mówić po angielsku. Jakoś to potem minęło, poczęstowali nas mikro - bananami, porobili sobie z nami zdjęcia, chcieli zostac przyjaciółmi. W końcu poszliśmy spać, żeby obudzić się w Guilin.


Nareszcie...