Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

poniedziałek, 30 lipca 2012

Hong Kong - dzień pierwszy

Dojeżdżamy do ShenZhen po uroczej nocy z Chinolami, którą opisała Hekate. Szybka przeprawa przez granicę, tzn 3 bramki, kilka papierów, parę pieczątek i możemy wsiadać do metra.


Granica rzeczna między miastami


Pierwszy raz cieszymy się z bycia cudzoziemcami, kolejka dla nas jest znacznie krótsza, a obsługa idzie znacznie sprawniej



Nie wiemy, gdzie dokładnie wysiąść, więc kupujemy bilet na Kowloon (niepotrzebnie, ale o tym dowiadujemy się później) i ruszamy w drogę. Od razu widać różnicę między HK a Chinami, choćby pod względem znajomości angielskiego i panujących w metrze obyczajów. Kiedy wysiadamy na Kowloon uderza nas w twarz tropikalny upał i wilgotność. I chociaż słońce widać tylko przez mgłę, to uczucie przypomina to po wejściu do sauny. Dodajmy do tego ciężkie plecaki i torby, brak wiedzy w którą iść stronę i mamy pełny obraz naszej sytuacji. Na szczęście w telefonie działa kompas. Gorzej z GPS, wśród gęstej i niesamowicie jak na szerokość jezdni wysokiej zabudowie moduł nawigacji ma bardzo duże problemy z namierzeniem naszej pozycji, co jeszcze nie raz da o sobie znać. Bardzo ucieszył nas fakt, że nawet (a może głównie?) starsze osoby mówią bardzo dobrze po angielsku, więc jakoś nas pokierowano do ChungKing mansion. Na miejscu niestety czeka nas spore rozczarowanie, w Canadian Hostel do którego zmierzaliśmy ceny są znacznie wyższe niż się spodziewaliśmy. Z 450 udało nam się zejść do 350 HKD, ale to znacznie więcej niż 200, które płacił nasz kolega Matmol rok temu. Rezygnujemy, szczególnie że warunki są dosyć podłe. Proces szukania opisała w swoim poście Anna, ja zamieszczę zdjęcie:


Zostawiamy klamoty i pędzimy chłonąć HK. Ludzi jest mnóstwo, tłum chyba nawet gęstszy niż w Szanghaju, ale co najważniejsze : jest przyjemnie ! Ludzie nie plują pod siebie, kierowcy nie trąbią nałogowo, motorki nie jeżdżą chodnikami, po prostu kulturalnie jak w Europie. Do tego jest kolorowo, egzotycznie, ludzie się do nas uśmiechają zamiast oglądać jak UFO. Niezmiernie nam się podoba. Przypominam, że znajdujemy się na Kowloon, czyli kontynentalnej części miasta.



Taki widok raczy nas po wyjściu z hostelu na skrzyżowanie:



Ciekawy futerał na telefon


Dostajemy Mentosy za darmo, wszyscy się ładnie do nas uśmiechają. Miła odmiana po tym, jak wszyscy łamanym angielskim próbują nam wcisnąć syf za duże pieniądze.



Główna arteria Kowloon - Nathan Road. Są tu setki sklepów, hosteli, to tu toczy się życie towarzyskie kontynentalnej części miasta


Hong Kong różni się na plus od Szanghaju o kilka długości. Zabudowa jest zwarta, ulice przemyślane, piesi mogą się swobodnie przemieszczać i mimo swojego ogromu czujemy się jak ludzie, a nie jak mróweczki w Szanghaju, pędzące do swoich klimatyzowanych biur. W stosunku do największego miasta Chin, jest wręcz czarująco.


Powoli wędrujemy na promenadę, po drodze natykając się na ogólnodostępny plac zabaw. To stąd widzimy po raz pierwszy Central, czyli część wyspową Hong Kongu. Dalej schodzimy na East Promenade, czyli deptak na brzegu Kowloon, z którego można podziwiać Central w całej okazałości.





Jest tu pełno rzeźb, z którymi można sobie robić zdjęcia. Oczywiście korzystamy z okazji i robimy sobie fotki. Kitajce robią fotki nam.








Naprawdę, Central można oglądać godzinami. Pudong przy Centralu prezentuje się jak bardzo biedny kuzyn z odległego kraju.

Nie piszemy szczegółowo, bo nic specjalnego się nie działo. Było miło, czysto, przyjemnie, nic nam nie doskwierało, nic nie próbowało rozjechać, nie było helloł misterów... po prostu świetnie spędzaliśmy czas oglądając HK i robiąc zdjęcia. Stwierdziliśmy jednak, że przejdziemy się trochę z powrotem po Tsim Sha Tsui zanim wrócimy oglądać Symphony of Lights


Wszędzie mnóstwo luksusowych aut, marek, sklepów, ludzi ubranych jak z katalogów. Jest głośno i egzotycznie, ale jednocześnie stylowo i z dobrymi manierami. HK to naprawdę unikalne miasto.


Ciekawostką są taksówki, 99% z nich to Toyoty Comfort w kolorze czerwonym (ale to w okolicach centrum, dalej są też inne kolory). Tu można poczytać http://en.wikipedia.org/wiki/Taxicabs_of_Hong_Kong
Czasem całe jezdnie są zawalone wyłącznie czerwonymi taksówkami.


Pełno tu luksusowych marek, ale też pełno malutkich hosteli, knajpek, sklepików. Każdy metr kwadratowy jest szczelnie zapełniony usługami, drzwiami, schodami. Przy tak małej ilości miejsca wcale to nie dziwi i zagospodarowanie każdej dostępnej przestrzeni jest na wagę złota.




Popularni są tutaj parkingowi zatrzymujący potok pieszych na chodniku. Bez nich auta pewnie stałyby cały dzień czekając na możliwość wjazdu na posesję.


Mimo tak gigantycznego zagęszczenia ludzi, korki nie są tu specjalnie wielkie. Pomagają małe odległości i bardzo rozwinięta sieć komunikacji miejskiej.


No ale czas goni i wracamy powoli na promenadę oglądać symfonię świateł. Przebijam się przez barierki i robię zdjęcia nie martwiąc się o napierający tłum.


Jest ładnie i kolorowo, ale niestety nie załapaliśmy się na żaden pokaz specjalny, więc na żadne fajerwerki ani lasery. W sumie to nawet liczyliśmy na więcej, bo po drugiej stronie rzeki nie działo się aż tak dużo, żeby ktoś niezorientowany w temacie i nie słyszący muzyki zauważył, że właśnie odbywa się tam pokaz. Pewnie na YT prezentuje się to lepiej : http://www.youtube.com/results?search_query=symphony+of+lights&oq=symphony+of+lights

Ale to na co załapaliśmy się my, wyglądało tak:


Może po prostu mieliśmy pecha. W każdym razie decydujemy się przed powrotem do domu zahaczyć o targ nocny na Temple Street. Po drodze ciekawostka:


Co robi pani na zdjęciu powyżej? Na początku nie byłem pewien, ale kiedy podszedłem się przyjrzeć, zauważyłem, że żyletką wyskubuje wszelkie cząstki brudu z posadzki włącznie ze szczelinami. To się nazywa dbałość o szczegóły.

Docieramy do Temple Street, gdzie faktycznie widać nocne życie HK. Tysiące straganów, stoisk z jedzeniem, miliony gadżetów i zbędnych bzdurek. Ceny wcale nie są super, więc koniec końców nic nie kupujemy.





Na targu je bardzo wielu cudzoziemców. Nic dziwnego, jedzenie tutaj może najtańsze nie jest, ale można w ludzkiej cenie dostać całkiem egzotyczne kąski, wybór jest ogromny, a panująca atmosfera zachęca do posiedzenia.


Jeden z milionów gadżetów w sklepach z elektroniką : lupa z LEDami.


- How much is that?
- One Fifty.
- Is this a joke?


Ceny standardowo licytuje się na kalkulatorze, ale i tak nie warto nic kupować. Taniej te bzdety można dostać w polskich sklepach "wszystko za 5 zł".

Po dwóch godzinach poszukiwań nie trafiamy na nic wartego uwagi, a jak już, to wcale nie tanio. Wracamy powoli do domu, a że prądu jak zwykle brakuje, robię zdjęcie miejsca, gdzie mieszkamy. Dla ciekawych - 18 Cameron Rd. 100 metrów od stacji metra i centrum Kowloon, więc wszędzie blisko.


Życie toczy się dalej mimo późnej godziny...


Kupujemy coś do jedzenia i wracamy padnięci do łóżka. Następnego dnia wybierzemy się na Central.


Ogólnie HK jest super i każdemu polecamy wycieczkę w tamte rejony.

niedziela, 29 lipca 2012

Hong Kong

Po pierwszym dniu w HK mamy kilka ciekawych wniosków.

Po pierwsze, w okolicy Tsim Sha Tsui nie jest łatwo znaleźć niedrogi hostel. Tym razem CouchSurfing trochę zawiódł i byliśmy zmuszeni poszukać innej formy noclegu. Ceny hosteli wahają się tu od 450 do 1000 HK$ za pokój. Nam udało znaleźć się za 400 (ok. 170zł), po negocjacjach. To i tak mega drogo, biorąc pod uwagę, że w tej cenie mamy pokój rozmiarów niewiele większych niż łóżko (podłogi jest tyle, żeby położyć nań dwie zamknięte walizki i otworzyć drzwi), bez własnej łazienki.

Po drugie, w porównaniu do zwiedzonego już przez nas Szanghaju, Hong Kong robi piorunujące wrażenie. W końcu widzimy takie Chiny, jakie chcieliśmy zobaczyć - specyficzne, kolorowe, krzyczące neonami, najeżone wieżowcami, które punktualnie o 20:00 rozbłyskają światłami w rytm muzyki (Symphony of Lights).

Po trzecie, znacznie łatwiej niż w kontynentalnej części Chin można się tu dogadać po angielsku, nie jesteśmy tu też tak wielką atrakcją, jak w SH, bo Europejczyka spotkać tu nietrudno.

Co do pogody, szczęście nas nie opuszcza - po Szanghaju o niezwykle czystym niebie w Hong Kongu mamy podobną pogodę. Jest cudnie,

Przed chwilą wróciliśmy z nocnego targu na Teple Street, który warto było zobaczyć.

Jutro Central...

18-godzinna podróż pociągiem i trochę o chińskich obyczajach.

Chiny. Kraj kontrastów. Drogie telefony (lub ich podróbki) ma tu każdy, do taksówek zamiast metra ustawiają się kolejki, a najdroższe miejsca w pociągach znikają jako pierwsze. Jednocześnie dzieci załatwiają swoje potrzeby na środku chodnika, w kolejce z nudów plują pod siebie na cudze (czyt. moje) stopy potężnymi ilościami śliny, podczas gdy dorosli bez skrupułów nie przestrzegaja podstawowych zasad savoir-vivre, wypluwając to co im nie smakuje wprost na stół w restauracji. Co bardziej cywilizowani wstydzą się za swoich rodaków przekonując nas, że powyższe to jakieś jednostkowe przypadki, jednak fakty są takie, że w ciągu 4 dni w SH widzieliśmy trzykrotnie dziecko robiące kupę na środku chodnika. Nie dziwią nas już też stoły oplute resztkami jedzenia, które wprawdzie nie wszędzie się zdarzają, ale nie są też rzadkością.

W czasie, gdy piszę tę notkę, siedzimy w pociągu do ShenZhen, skąd przejedziemy metrem do HongKongu. Pociąg ma jechać 18 godzin, a my nie załapaliśmy się na kuszetki, tylko na tzw. Hard Seat'y. Plus jest taki, że są tanie (236 RMB, czyli ok. 150zl). Minusów jest znacznie więcej: ciasno, niewyobrażalny tłok, brudno i jednak twardo. Początkowo myślałam, że nie jest tak źle, ale skoro po 20 minutach jazdy zdrętwiały mi 4 litery, to jednak nie zapowiada się najlepiej...

Nieco ponad 3 godziny później mamy już pewność, że  ulubionym zajęciem naszych żółtych towarzyszy podróży jest jedzenie. Nie ma minuty, żeby ktoś nie przechodził koło mnie w kierunku dystrybutora darmowego wrzątku, z zupką chińską w ręce. Zupki te są tu całkiem praktyczne, kupuje się je (w zależności od sklepu i rodzaju) za 2 do 7 RMB (1-4 zł) w jednorazowych miskach, więc nie funkcjonuje tu pojęcie "kanapki na drogę". Każdy Skośnooki siorbie i mlaska niemiłosiernie, plują tym razem na szczęście kulturalnie do woreczków. Inni jedzą bez przerwy zimne udka z kurczaka, przyrządzone i hermetycznie zapakowane, które też widzieliśmy w każdym sklepie, ale nie wyglądają dla nas zbyt apetycznie. Sami zaopatrzyliśmy się w zapas wody pitnej i owych zupek w proszku, które wydawały się najlepszym rozwiązaniem.

Niezmiennie stanowimy ogromną atrakcję dla tubylców, którzy bez przerwy nas obserwują.
Tymczasem Tomkowi dobrze idzie uczenie się od nich sztuki kompresji, bo zachodzę w głowę, jak przy jego wzroście można się POŁOŻYĆ na tak ciasnym siedzeniu i w dodatku zasnąć.

8 godzin jazdy za nami. Na podłodze w przejściu coraz większy śmietnik. Patrząc, jak to wygląda w niecałej połowie drogi, zaczynam się zastanawiać, czy wysiadać będziemy idąc po śmieciowym dywanie, czy też Chińczycy się opanują bądź jakiś kolejny ZCE (Zbędny Chiński Etat) trochę tu ogarnie. Jednak nie każdy pluje kulturalnie do woreczka, pan obok mnie je właśnie kurczaka wypluwając kości pod siebie na podłogę. Fuj.
Na innych chyba nie robi to wrażenia, bo naprzeciwko nas siedzi para, która od 4h wcina słonecznik prosto ze stolika (średnio czystego) i pluje łupkami między siebie, na własne siedzenie.
W pociągu panuje coraz większy hałas, co chwilę przejeżdżają też wielkie wózki sprzedawców z jedzeniem, którzy okrzykami powtarzanymi w kółko sygnalizują swoją obecność.
W międzyczasie pojawiło się też sporo właścicieli biletów "Seatless", którzy stoją w przejściu lub przysiadają na narożnikach cudzych foteli. Coraz większy panujący tu ścisk i hałas powoduje, że mój spokojny sen staje pod znakiem zapytania. Tomek się chyba uodpornił - prawie ciągle śpi :P

9 godzin jazdy. Pan od kurczaka i plucia pod siebie wyciągnął papierocha i kopci na cały wagon... Dodam, że okna się nie otwierają... Masakra.

Z ciekawostek: wspomniane wózki sprzedawców z jedzeniem, przejeżdżające co chwilę, zawierają różne artykuły. Można kupić gotowy ciepły posiłek, nasze zupki do zalania wrzątkiem, zakąski (ciapowate parówki, wspomniane kurczaki itp.), owoce, a nawet ogórki. Te ostatnie dziwią mnie najbardziej - cały czas zachodzę w głowę, czy ktoś to kupuje i po co. Czy skośnoocy wcinają całe ogórki, ze skórką, jak owoce? Skoro kanapek się tu nie robi...

Po 10 godzinach jazdy okazuje się, że faktycznie istnieje kolejny (nie)Zbędny Chiński Etat, bo nagle w przejściu ukazuje się ogrom odpadków zebranych pod siedzeniami, które wymiata stamtąd pan z wielką miotłą. Z mojego pola widzenia w końcu zniknęły więc resztki jedzenia, wypalone papierochy i inne śmieci grubasa z sąsiedztwa. Uff...

12 godzina podróży: do wagonu wchodzi facet z głośnikiem i opowiada dziwne rzeczy po chińsku, a wszyscy się śmieją. Początkowo myślałam, że przyszedł zakomunikować coś ważnego, ale skoro przez 10 minut wszyscy się pośmiali a potem sobie poszedł, to chyba mówił jakieś bzdury :P
Jest godzina 23, w pociągu wciąż głośno i jasno. Matmolu, najwidoczniej światło o 22 gaśnie tylko w wagonach sypialnych, bo u nas nic nie zgasło i się na to nie zapowiada. Nie wiem, czy uda nam się sprawdzić Sleepery, do Guilin ich nie ma już wolnych, a do Xi'an chyba postawimy na samolot, bo jedzie się aż dobę... Może z Xi'an do Pekinu się załapiemy, ale w tym kraju nic nie jest pewne.

Pół godziny przed końcem drogi stwierdzam, że HardSeat'y są do przeżycia, aczkolwiek nie ma kości, która by mnie nie bolała. Ponadto jestem niewyspana. 18 godzin zleciało jednakże całkiem szybko, bo trudno się nudzić w pełnym Chińczyków wagonie, w którym ciągle coś się dzieje. Mam też sposób na chińskie plotkarstwo: gdy pokazywali na mnie palcami zaczęłam robić to samo w ich stronę - zdziwili się i już ani razu nie obgadywali nas, w każdym razie nie w tak bezczelny sposób.

sobota, 28 lipca 2012

Szanghaj dzień 4 - Suzhou

Tym razem udało nam się zmusić naszych hostów do wcześniejszego pójścia spać i prawie zgodnie z planem wstajemy na tyle wcześnie, żeby jechać do Suzhou (czyt. Sudżu). Ruszamy więc pełni optymizmu w kierunku dworca, niestety z nieznanych przyczyn taksówką nie szło tego dokonać. Kierowca odmawia po Chińsku, stąd zmuszeni jesteśmy poświęcić czas na jazdę metrem z dwiema przesiadkami. Ale czego się nie robi, żeby zobaczyć chińską Wenecję... W pociągu po raz pierwszy stołujemy się zupką na wynos i wychodzi to całkiem nieźle, dzięki czemu mamy przetarty szlak przed 17-godzinną podróżą do Shenzhen. U celu czeka nas pierwsze niemiłe zaskoczenie : dworzec jest w trakcie rozbudowy i trafienie do miasta stanowi nie lada problem. Dodatkowo atmosferę podgrzewa temperatura około 40 stopni w cieniu i stada naganiaczy, którzy doprowadzają nas do szału. Kiedy słyszymy po raz 50 "hello Mister, hotel?", "hello taxi taxi! "," massage? " zaczynamy bluzgać do nich po polsku, wtedy zwykle szybciej się odczepiają. Ci ignorowani biegają za nami znacznie dłużej, a najwytrwalsi potrafią krzyczeć 10 razy helloł helloł i przejechać z nami całe schody ruchome, które ze względu na brak oznakowania przy remoncie pokonujemy chyba z 10 razy. W końcu udaje się i po godzinnym krążeniu docieramy do bram miasta. Umieram od upału, ale wreszcie możemy oglądać miasto o nieco bardziej ludzkiej skali, że sporą ilością zieleni i całkiem ładnymi miejscami spacerowymi.


Podążamy wzdłuż kanału do Humble Administrator's Garden i całkiem nam się podoba. Jest upalnie i kameralnie, całkiem sielankowo wręcz. Odpoczywamy od tłumów Szanghaju i staramy się docenić uroki miejscowości (czyt. 2 miliony ludności), ale nie ma tu nic specjalnie urzekającego.





Przy samym kanale znajduje się nasz cel, czyli będący na liście UNESCO Humble Administrator's Garden. Przy kasach nic nie przypomina o zniżkach, ale Ruda na szczęście zachowuje trzeźwość umysłu w tym upale i dzięki jej interwencji płacimy 50% ceny. Ja staram się odgonić widok mamusi wypróżniającej swoje dziecko na narożniku sklepu i od razu po kupnie biletów biegniemy do wejścia.



Zaraz po wejściu okazuje się, że to kolejny ogród, który z nieznanych nam przyczyn ma rangę tak wielkiej atrakcji. Owszem, wewnątrz jest ładniej niż w zwykłym parku, ale żeby fatygować się tu specjalnie z Szanghaju to dla nas trochę niezrozumiałe.



Przechadzamy się po ogrodzie kontemplując drzewka Bonsai w akompaniamencie setek Chińczyków, którzy mieli taki sam pomysł. Może gdyby było nieco kameralniej ogród stanowiłby większą atrakcję, niestety co chwilę słyszymy tylko krzyki, że komuś wchodzimy w zdjęcie. Zawiedzeni opuszczamy ten kompleks i kierujemy się w stronę historycznego centrum wraz z główną ulicą handlową.

Ciekawostka : Chińczycy potrafią przewieźć na rowerkach / motorkach naprawdę różne rzeczy. Tutaj cały wieszak na ryby.



Po drodze cieszymy się z bardziej ludzkiej skali zabudowy i względnego spokoju, a już kompletnie zaskakuje nas świątynia w centrum wraz z otaczającym ja deptakiem. To drugie po Nanjing Road miejsce w Chinach, gdzie samochody nie atakują nas z każdej strony i nie ryzykujemy wpadnięcia pod koła motoru na każdym kroku.




Rozochoceni wstępujemy na główną aleję miasta, gdzie ręce opadają tak nisko, że aż z wrażenia nie robię ani jednego zdjęcia. Dlatego posłużę się tu jakimś znalezionym w czeluściach Internetu :




No cóż, Jarząbkizm (http://www.studioa-r.com/strony/realizacje.htmlstrony/realizacje.html) prezentuje się przy tym całkiem przyzwoicie. Niestety, Chińczycy dopiero niedawno zaczęli dbać o swoje dziedzictwo, a zrównanych z ziemią kwartałów nic już nie przywróci. Dziwi nas tylko zachwyt Leo nad tym miejscem, ale widocznie jego poglądy są na etapie zachłyśnięcia centrami handlowymi, McDonaldem i Starbucksem. Jestem w stanie go zrozumieć, bo Polska też całkiem niedawno przechodziła taki okres a pewnie wciąż są u nas rejony, gdzie rodzinny wypad na Big Maca stanowi atrakcję. Zdewastowani upałem i marnością okolicy decydujemy się na powrót.




Kiedy docieramy do kolejnego obiektu turystycznego, jakim jest wielka pagoda, szybko umykamy do malutkiego kwartału nietkniętego przez pęd za nowoczesnością. Pagoda wygląda ładniej z tego miejsca niż z parkingu tonącego w autokarach, a i samo osiedle odbieramy bardzo "domowo". Nie jest to kolejne bezduszne blokowisko, ale że pociąg mamy niedługo, nie spędzamy tam zbyt wiele czasu.




W skrócie wracamy potem na dworzec, z dworca pociągiem do Szanghaju (znów wygodne siedzonka, lubimy te chińskie ekspresy) i padnięci kładziemy się spać, żeby następnego dnia wyruszyc pociągiem do Shenzhen, a stamtąd pieszo do Hong Kongu.




Nie w skrócie (wątek kolejowy dla Huberta):
Nawet w takim prowincjonalnym miasteczku hala dworca jest 10x większa niż nasza, pociągi śmigają jak oszalałe :



Przyjeżdzają perfekcyjnie o czasie, a numerki na peronie pokazują dokładnie, gdzie zatrzymają się drzwi pociągu. PKP trochę do tego poziomu brakuje :)