Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

piątek, 26 lipca 2013

Pożegnanie z Chiang Mai i parę słów o świątyniach

Ostatniego dnia w Chiang Mai postanowiliśmy pozwiedzać tutejsze świątynie. Jest ich mnóstwo i właściwie większość z nich nie różni się specjalnie między sobą. Udało nam się natomiast trafić na coś w rodzaju buddyjskiej mszy:



Dziesiątki młodych mnichów z przodu, a za nimi tłum tubylców przemieszanych z turystami. Ciekawe doświadczenie, choć trwało dosyć krótko, bo trafiliśmy chyba na sam koniec.

Przy każdej świątyni, jak i w wielu innych miejscach w całej Tajlandii natknąć się można na kapliczki Sala Phra Pum.


Tajowie wierzą, że jeśli zapewnią duchom ich własny kąt i będą o nie należycie dbać, uchroni ich to od nieszczęść.
Dary zwykle są otwarte, tak aby duchy nie miały problem ze skorzystaniem z nich. Ołtarzyki zazwyczaj przypominają domek, a darów rzeczywiście ubywa - jednak w dużej mierze przyczyniają się do tego tłumnie przybywające na ucztę owady. Dary są jednak codziennie sprzątane i wymieniane na nowe, tak aby zawsze przy ołtarzyku panował porządek, dostatek i ładny zapach.

Niektórzy cudzoziemcy biorą je za ołtarzyki Buddy, wymyślne karmniki dla ptaków lub za modele szczególnie czczonych świątyń. Najbliżsi prawdy są ci ostatni. Siedziby, które Tajowie wznoszą dla duchów, są bowiem ustawioną na niewysokim słupku miniaturką wihary – tego budynku w kompleksie świątynnym, w którym mnisi składają ślubowanie. W nim znajduje się też największy posąg Buddy i tam również najtłumniej gromadzą się wierni – by złożyć mu hołd. W przypadku kapliczek dla duchów chodzi jednak o hołd innego rodzaju, można nawet powiedzieć – o zabarwieniu pogańskim. Tak już bowiem jest, że buddyzm w swej tolerancji przygarnia niektóre praktyki animistyczne i żyje z nimi w harmonii i zgodzie.
Domek dla duchów jest jak kamień węgielny. Inauguruje każdą budowę, bez względu na jej rozmiar i przeznaczenie. Gdy tylko powstaną wykopy pod  fundament, mnich buddyjski błogosławi i poświęca teren. Wkrótce – w terminie wskazanym przez gwiazdy, co jest dla odmiany wpływem hinduistycznym – przystępuje się do instalacji domku dla duchów. Każdy hotel, fabryka, dom towarowy, apartamentowiec, willa czy zwykła chata muszą mieć własny azyl dla duchów, w przypadku rezygnacji z jego urządzenia można się bowiem spodziewać wszelkich możliwych nieszczęść. Złe lub dobre duchy danego miejsca, bądź dusze jego poprzednich właścicieli, potrzebują własnego kąta. Pozbawione go będą nawiedzały ludzi w ich nowej siedzibie. Najgroęniejsze są dusze dzieci oraz osób zmarłych gwałtowną śmiercią. Z niewytłumaczalnych powodów uważa się, że najzłośliwsze duchy są rodzaju żeńskiego.
Zakłócając spokój duchom, należy je ułagodzić, przeprosić za najście złożeniem stosownych ofiar. Nie są one wyszukane – na ogół owoce, ryż, kawałek kurczaka, wieprzowiny, koniecznie woda. Poza tym porcelanowe figurki zwierząt, słoni i koni do przejażdżek, bawołów i świń do gospodarstwa. I oczywiście kwiaty, dużo jak najmocniej pachnących kwiatów. Prócz zwykłych bukiecików są to pracowicie wiązane girlandy z samych płatków, niekiedy artystycznie komponowane festony, którymi drapuje się podnóże i spowija słupek platformy. Obowiązkowe są trociczki oraz świeczki, których płomyki oświetlają drogę odmawianych modlitw.
Domki różnią się między sobą nie tylko rozmiarami i materiałem budowlanym (beton, drewno), ale też wystrojem architektonicznym i ornamentyką. Często zajmują spore placyki, ogrodzone łańcuchem, murkiem lub ażurową balustradą, mają wokół ogródki, zdobioną bogato kolumienkę pod platformą, obwiązuje się je nadto szkarłatnymi i żółtymi szarfami. W szarej, obwieszonej paskudnymi lianami napowietrznych kabli, dyszącej wyziewami spalin dżungli wielkiego miasta, błyszczą niczym orchidee na trzęsawisku. Na wsi, pośród drewnianych, otoczonych bujną zielenią domostw, wyglądają znacznie skromniej i naturalniej. 
- źródło: National Geographic 

Ciekawym zwyczajem w buddyjskich świątyniach są też dary dla mnichów. Ponieważ nie godzi się wręczać im pieniędzy, gotowe zestawy różnych rozmiarów z przedmiotami codziennego użytku (papier toaletowy, pasta do zębów, papierosy, szaty itd...) można kupić niemal wszędzie: w świątyniach, supermarketach, na straganach, w kioskach czy specjalnych sklepikach.


Czasami można zaobserwować też swoisty "recykling" powyższych darów - zdarza się, że nie są one wcale rozpakowywane, tylko po wręczeniu zbiorczo wracają na swoje pierwotne miejsce w kąciku, w którym można je kupić.

Odchodząc trochę od wątku świątynnego, w Chiang Mai natknęliśmy się na parę ciekawych "wynalazków". Jednym z nich były lody w chlebku ;-)
Tutejszy chleb nie należy do najsmaczniejszych, jest raczej sztuczny i gumowy, w smaku zbliżony do jeszcze bardziej sztucznej wersji naszego chleba tostowego, ale tak oryginalnej formy sprzedaży lodów w "gałkach" jeszcze nie widzieliśmy. Sprzedawczyni ma coś na kształt gigantycznego termosu na kółkach, i ze środka "wyławia" gałkownicą lody. Nic dziwnego, że przechowuje je w takiej formie, bo w tych upałach chwilę po zakupie lody ekspresowo topnieją...



Na każdym kroku można się tu też natknąć na ciekawe formy ozdabiania samochodów, od miniaturek Sala Phra Pum wewnątrz, poprzez oprawki na tablice rejestracyjne "Hello Kitty", po tak szalone eksperymenty, jak poniższy:


Nie tylko samochody są tu tak bajecznie kolorowe, można też spotkać równie ciekawe... pająki (poniższy okaz pająka Argiope keyserlingi przytrafił się o dziwo w środku miasta, a nie w dżungli, w której dopiero spędziliśmy kilka dni).


Na koniec dnia udaliśmy się po raz kolejny na autobus nocny VIP, tym razem w stronę Bangkoku, by spędzić tam dzień i wieczorem wyruszyć na południe, w kierunku Krabi...

czwartek, 25 lipca 2013

Rozczarowania wokół Chiang Mai

Do centrum Chiang Mai dotarliśmy wieczorem, ku uciesze żeńskiej części ekipy w czasie słynnego Night Market. Niestety, poszukiwania miejsca do spania i inne drobne perypetie sprawiły, ze dotarliśmy na targ w czasie, gdy większość stoisk już się zwijała. Pochodziliśmy więc chwilę i wróciliśmy do hostelu, by zregenerować siły na kolejny dzień.



Następnego dnia w planie mieliśmy odwiedziny u długoszyich kobiet. Po dotarciu na miejsce i opłaceniu wstępu w wys. 500 BTH/os. czekało nas niemałe rozczarowanie, gdyż zapłaciliśmy za wstęp do straganów z pamiątkami, w których owe długoszyje kobiety sprzedawały. Ot, Long Neck Karen Village.



Oczywiście same kobiety są bardzo uprzejme, chętnie rozmawiają i pozwalają się fotografować :) Można dowiedzieć się od nich sporo ciekawych rzeczy na temat ich długoszyjej tradycji, jednak trzeba dużo pytać bo są zwykle bardzo nieśmiałe i same z siebie ani się nie odzywają, ani tym bardziej nie opowiadają. Chyba nie jest im w smak, że przerobiono ich wioskę na turystyczną atrakcję i kazano siedzieć na straganach.


Można sobie też zrobić zdjęcie z atrapą obręczy, a właściwie to można taką atrapę kupić na pamiątkę, ale ja zrobiłam sobie tylko zdjęcie ;) Atrapa to tylko przednia połówka całości i przyznam szczerze, że nawet takie coś nie jest w żaden sposób wygodne. Jak chodzi o wrażenia, można by było to porównać do kilogramowego kołnierza ortopedycznego...



Owszem, długie szyje naprawdę robią wrażenie, jednak cała otoczka w postaci straganów psuje efekt poszukiwaczom ciekawych i niezdeptanych butem turysty zakamarków. Na szczęście zaproponowałam, żeby przejść cichaczem między straganami na "zaplecze" - i tam udało nam się faktycznie zobaczyć namiastkę tego, jak żyje plemię, kilkoro dzieci kąpiących się w beczkach itd...




Obręcze na szyjach zawija się, raz na jakiś czas dodając kolejne okręgi. Na tyłach straganów, w domkach tubylców, znaleźliśmy taką właśnie "zdemontowaną" (lub jeszcze nie "zamontowaną") obręcz. Waży naprawdę dużo i chyba nie jest łatwo to zawinąć... Nie wiemy jednak, dlaczego ten egzemplarz znajdował się poza szyją właścicielki ;-) Z tego, co zdążyliśmy się dowiedzieć, zwykle się ich nie zdejmuje, a kolor metalu sugeruje, że mogła nie być jeszcze używana (używane ciemnieją).



W ogólnym rozrachunku - warto zobaczyć, ale spodziewaliśmy się większych fajerwerków: proporcja (niedostępnego zresztą dla zwiedzających) zaplecza do ilości straganów była zdecydowanie rozczarowująca, a owym "zapleczem" przypadkiem wydostaliśmy się z całej wioski, więc teoretycznie w ten sam sposób można by było bez trudu wejść nie przepłacając przy prowizorycznej (i, jak już nas życie nauczyło, niekoniecznie oficjalnej) bramce 500 BHT z niewątpliwą prowizją dla taksówkarza, któremu swoją drogą zapłaciliśmy za dojazd. Cała atrakcja w obecnej formie na pewno nie jest warta tak kosmicznej ceny...

Po długich szyjach wybraliśmy się do Tiger Kingdom pobawić się z tygrysami, ale i tu czekało nas kolejne rozczarowanie. Oglądając przez barierkę to, co dzieje się wewnątrz zrezygnowaliśmy z wydatku kolejnych 1000 BTH/os. na tygrysi "cyrk" w nadziei, ze unikniemy podobnego rozczarowania odwiedzając pod koniec wyjazdu świątynię tygrysów w Kanchanaburi. Śnięte tygrysy podjudzane do zabawy przez trenerów niezbyt interesowały się turystami, którzy siedzieli w ich klatkach. Zero wybiegu, tylko kraty i zabawki. Ogólnie nic specjalnie ciekawego i chyba żadna szczególna przyjemność - zarówno dla ludzi, jak i dla tygrysów.


Na koniec myśleliśmy, że naszą potrzebę zobaczenia czegoś naprawdę super zaspokoi farma motyli, ale i ona nie zrobiła na nas szczególnego wrażenia. Być może ze względu na porę roku na farmie latało raptem kilka niewielkich motyli na krzyż, a jedyny motyl, jaki usiadł na Tomka nodze zrobił to poza farmą ;-P
Ogólnie motylki ładne, ale na tyle mało, że nie robiło to większego wrażenia.


Zniechęceni nieco wróciliśmy więc do Chiang Mai, gdzie tym razem udało nam się w końcu zdążyć na nocny targ i obejrzeć go w miarę dokładnie. Ku naszemu kolejnemu rozczarowaniu i zaskoczeniu, na nocnym targu rozpieszczeni turystami tubylcy nie chcą się w ogóle (!) targować.
Mimo to chłopaki decydują się na zakup spodni w pierwszej cenie, a cała transakcja kończy się uśmiechami i napiwkiem dla sprzedawcy w postaci polskiego cukierka ;-)


Wracając jeszcze na chwilkę do tematu Long Neck'ów, na targu można również znaleźć ciekawe souveniry w postaci figurek z dyndającymi szyjami...


Ja cały czas natomiast zachodzę w głowę, gdzie podziały się te wszystkie prażone robale, które jedliśmy i widzieliśmy tu wielokrotnie 11 lat temu... NIE MA! W całej północnej Tajlandii natknęliśmy się może na jedno stoisko z niewielkim wyborem robaczków.

środa, 24 lipca 2013

Wakacje w raju

Padł nam laptop, więc będziemy dawać znać co u nas z małym opóźnieniem a zdjęć przybędzie tu raczej  jak wrócimy do kraju, ale żeby nie było że zjedli nas kanibale, postaram się w wolnej chwili trochę popisać z komórki ;-)

Do rzeczy...
Za co kocham Couchsurfing? Dzięki tej idei mogę trafić w miejsca, do których normalnie być może nigdy bym nie dotarła. O czym mowa... Po Kambodży i Sukhothai udaliśmy się nocnym autobusem ze znaczkiem VIP (za 400 BTH baaaardzo wygodne spanko (szerokie, wygodne fotele z podnóżkami i dużo miejsca na nogi, kocyki, posiłek i zaskakująco wesoła pobudka) do Chiang Mai, gdzie udało mi się znaleźć "kanapę"  dla nas wszystkich. Nie było to wprawdzie w samym Chiang Mai, za to w dżungli godzinę drogi od miasta. Mieszkaliśmy więc w mega urokliwym miejscu, w sąsiedztwie 11 słoni i birmańskich uchodźców.

Poranek w nocnym autobusie VIP



Już pierwszego wieczora chłopaki odbyli w dżungli 2 polowania na dzikie bestie...:
Siedzimy wieczorkiem w obozowej restauracji, oglądamy przelatujące co chwilę świetliki i olbrzymie włochate gąsienice, które raz na jakiś czas spadają na któreś z nas z drzewa, a w tym czasie Bartek oddala się po coś do swojego domku. Chatki były drewniane, kryte strzechą, nie brakowało w nich szczelin tu i ówdzie. Nagle przybiega do nas spanikowany Bartek i pokazuje na kamerze "patrzcie co mamy w pokoju!" a tam siedzi olbrzymi, egzotyczny pająk na moskitierze... Od wewnętrznej strony ;-P


No i cała męska część ekipy, po krótkich przygotowaniach oddaliła się na polowanie...
Ponieważ długo nie wracali, załatwiłyśmy im lokalne wsparcie. Jak się okazało, lokalsów taki widok nie przeraża i birmański rambo złapał bestię gołą ręką.
W drugim przypadku nasi rycerze walczyli z pająkiem łazienkowym bardzo dzielnie i profesjonalną bronią w postaci drucianego wieszaka na ubrania i ciśnieniowej myjki toaletowej :-P


Pierwszy dzień w dżungli upłynął pod znakiem leniwych wakacji, objadania się, zabaw ze słoniami i hasła "róbta co chceta".
Drugi dzień rozpoczęliśmy natomiast od wczesnej pobudki. Braciszek przyprowadził z dżungli słonia, którego potem kąpał w rzece, a ja z Justi kręciłam się przy słoniowym prysznicu, co poskutkowało moją spontaniczną jazdą przez rzekę w piżamie na oklep na mokrym słoniu ;-)
Wrażenia z samodzielnej przejażdżki na zwierzęciu o takiej masie, sile i rozmiarach są nie do opisania, na pewno było to cudowne przeżycie, ale też lekki stres, bo nikt mnie wcześniej nie poinstruował, jak należy się ze słoniem obchodzić.



Co ciekawe, zwierzęta te wydają się z pozoru tak nieporadne i ociężałe, ale wierzcie mi na słowo, potrafią bez najmniejszego trudu pokonywać takie wzniesienia i trudne ścieżki, o jakich człowiekowi się nawet nie śniło. I potrafią się rozpędzić do... 40km/h!

Reszta dnia upłynęła nam na kolejnych przejażdżkach, zdjęciach, lekcji rysunku z lokalnymi dziećmi i odrobinie lenistwa, a wieczorem pojechaliśmy do miasta, by nazajutrz zwiedzać Chiang Mai.


sobota, 20 lipca 2013

Kambodża i przygotowania do wizyty w Angkor Wat

Pierwsza rzecz, która uderza nas w oczy, to kontrast między dwoma sąsiednimi krajami. Tajowie są całkiem uprzejmi, mili i przyjacielscy, ulice są raczej równe i czyste, a jeśli próbują nas naciągnąć, to robią to w sympatyczny sposób. W Kambodży syf jest znacznie większy, drogi jeszcze gorsze, naciągacze są upierdliwi, a całość tego bajzlu po przebytej gehennie na granicy przytłacza w niemiły sposób. Nieco zagubieni decydujemy się na skorzystanie z darmowego autobusu, do którego kierują nas naganiacze.


 Ten z kolei wiezie nas na właściwy dworzec autobusowy, gdzie za $9 możemy pojechać do oddalonego o 150 km Siem Reap, stolicy regionu, w którym znajduje się Angkor Wat. Nie do końca nas przekonano, bo nachalność poganiaczy wydawała się zbyt duża i nie mieliśmy pewności, czy znów nie próbują nas oszukać. Na szczęście zobaczyliśmy autobus pełen obcokrajowców, więc nieco pewniejsi siebie kupiliśmy bilety, spakowaliśmy bagaże i ruszyliśmy w drogę. Albo raczej usiedliśmy w autokarze, bo jak wszyscy upierdliwcy dookoła wołali, odjeżdża JUŻ, musimy NATYCHMIAST kupić bilety, innej szansy nie będzie... Tymczasem przez dobrą godzinę czekaliśmy, aż nasz wehikuł zapełni się kolejnymi turystami. Większość z nas zasypia już na stacji, część w drodze. W środku trasy mamy małą przerwę na jedzenie i ruszamy dalej

Postój w środku Kambodży
 Dosyć padnięci i wychłodzeni (wiadomo, jest klimatyzacja, musi być najzimniej jak się da) docieramy do stacji autobusowej w Siem Reap, gdzie na starcie rzucają się na nas kierowcy tuk-tuków. Nieco zestresował nas widok bagaży wyrzucanych przed autobus jeszcze zanim ktokolwiek zdążył go opuścić. Patrząc na stopień cwaniactwa miejscowych, nie zdziwiłoby mnie, gdyby połowa z nich zaraz zniknęła. O dziwo wszystko pozostaje w nienaruszonym stanie, a do nas przyczepia się dwójka sympatycznych młodzieniaszków, która oferuje, że zawiezie nas gdzie trzeba, a poza tym chcieliby zostać naszymi kierowcami na czas zwiedzania kompleksu świątyń. Przekonali nas tym, że sami zadzwonili do naszego kontaktu w mieście (niejaki Chris z Couch Surfingu), dowiedzieli się gdzie mają jechać, zaoferowali podwózkę, a całość mielibyśmy zapłacić dopiero, kiedy skończymy nasz pobyt w Siem Reap.

Widok z "toalety" na dworzec. Na pytanie, gdzie pójść z potrzebą, kierowca pokazał w stronę frontu autobusów. Myśleliśmy o jakimś pomieszczeniu, ale po prostu chodzi o to, że autobusy zasłaniają ludzi robiących to i owo
Mieliśmy trochę niepewności, czy sami, w obcym mieście w środku nocy, nie zostaniemy zawiezieni gdzieś, gdzie wytną nam nerki i sprzedadzą nasze aparaty. Na szczęście przejażdzka okazała się bardzo miłym doświadczeniem.


Dojechaliśmy pod wskazany adres, gdzie od razu poznaliśmy naszego hosta, którego zdjęcie widzieliśmy w CS. Wszystko okazało się takim, jakim być powinno: Chris nie był handlarzem bronią, a miłym starszym facetem zaciągającym belgijskim akcentem, miał żonę z Kambodży, a po szybkim przywitaniu pomogli nam wspólnie dogadać się z tuktukarzami odnośnie wizyty w Angkor Wat dnia następnego. Stanęło na  godzinie 4:30, kierowcy nie wzięli ani grosza i obiecali, że będą nas nas czekali z samiutkiego rana. Chris wraz z żoną wprowadzili nas do swojego przybytku, gdzie przywitało nas auto stojące w salonie i olbrzymi gekon biegający po ścianach. Dowiedzieliśmy się, że:
- auto stoi tu dlatego, że bezpieczniej w nocy je chować, a garaży nie ma
- gekony nic złego nie zrobią, a skutecznie walczą z moskitami.


Chata okazała się całkiem niezła - dwupiętrowa, z dwoma pokojami dla nas, z których każdy miał własną łazienkę. Wprawdzie całość miała strasznie spartański wystrój, a łazienki swoją świetność przeżywały 30 lat temu, to i tak byliśmy bardzo kontent, że mamy gdzie spać. W ramach szybkiego wieczorka zapoznawczego udaliśmy się do najbliższej możliwej knajpy z lokalnym jedzeniem, gdzie stanowiliśmy obiekt sporego zainteresowania - w tej dzielnicy turystów praktycznie nie ma, a nagła wizyta 6 białasów to ciekawe wydarzenie.


Nasz posiłek - ryż i mięsko zawinięte w gorzki liść czegośtam. Bardzo podobne do naszych gołąbków, ponoć lokalny przysmak. Takie sobie, ale dało się zjeść.


Powoli przywykamy od wszędobylskich robali
Posiedzieliśmy, wypiliśmy kilka piw, zjedliśmy i pogadaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że Chris otwiera własne biuro podróży i powiedział, co warto jutro zwiedzić. Zaraz potem wróciliśmy do pokojów i poszliśmy spać, bowiem zostało nam jakieś 5 godzin do pobudki.

piątek, 19 lipca 2013

Walka przygraniczna

Typowa przygraniczna rodzinka
Ze stacji do granicy było kilka ładnych kilometrów, co w tym upale byłoby nie do przeżycia. Wszystkich turystów zaatakowało stado tuk-tuków, a nasza ślamazarność wyszła nam na dobre. Za 12 złotych załatwiliśmy zjawiskowy przejazd na pace pickupa do biura wizowego.

Miła przejażdżka pickupem, w tle "biuro wizowe"
Tutaj zaczęły się schody pod tytułem łapówkarstwo i rżnięcie turystów na potęgę. Na szczęście czytaliśmy o próbach wyłudzeń na fałszywe wizy, więc od początku coś nam śmierdziało. Samo "biuro" wyglądało jak stuprocentowa lewizna z wielkimi napisami BUY VISA HERE i nachalnymi głupkami, którzy mizernym angielskim nachalnie próbowali nas zagonić do wypełniania rzekomych wiz. Szybko opuściliśmy lokal i zorientowaliśmy się, jak wielki przemysł wyrósł tu na oszukiwaniu naiwnych turystów. Wszystkie tuktki wiozą przjezdnych do fałszywych wiz, ba, nawet zorganizowane wycieczki autokarowe zatrzymują i gonią niczego nieświadomych cudzoziemców do wypełniania niepotrzebnych papierów. Pieszo mijamy pozostałe biura wyłudzania kasy i bezproblemowo przeprawiamy się przez tajską granicę korzystając jedynie z paszportu. Przejście do Kambodży to kolejny festiwal łupienia z kasy, tym razem przy jakiejś deklaracji wjazdu. Kosztuje to 20 dolarów amerykańskich (niestety trzeba zapłacić) + "koszt wykonania zdjęcia". W praktyce same wnioski lądują w koszu na śmieci, a zdjęcia są skanowane z paszportu. Nieliczni szczęśliwcy posiadający swoje zdjęcie i tak są naciągani na zapłacenie stu bathów (nie wiadomo za co), ale po negocjacjach niektórym udaje się pominąć ten haracz. Najbardziej zdumiwea w tym wszystkim fakt, że wszystko dzieje się w urzędzie państwowym, a przjmowaniem łapówkek zajmują się policjanci. Nawet w darmowej toalecie o podłym standardzie czyhają sprzątaczki utrzymujące, że trzeba zapłacić za usługę. Mi udaje się wejść, kiedy nie patrzą, dziewczyny płacą po 50 groszy.

Z gotowymi wizami i uboższi o kilkadziesiąt PLN przechodzimy przez strefę między granicami, gdzie ostatnią przeszkodą jest niepotrzebny stempel. Do trzech okienek stoi kilkadziesiąt osób, a kolejka wlecze się niemiłosiernie w upale i kurzu. Oczywiście nie ma problemu, żeby dostać stempel bez kolejki - w naszym przypadku 800 bathów za 5 osób. Twardo rezygnujemy z płacenia haraczu i wyczekujemy w tłumie. Urzędasy grają na czas i przetrzymują kolejkę w nadziei, że więcej osób wymięknie i przejdzie metr dalej za opłatą. Faktycznie, co chwilę kolejne wycieczki kupują "Stempel VIP" i pod naszym nosem przechadzają się do "kontroli stempli". Nas nie złamali i po ponad godzinnym oczekiwaniu jesteśmy wreszcie w Kambodży.

Po prawej kolejka do granicy po stempel. Po lewej przejście VIP.

Bangkok do Kambodży

Dopiero w samochodzie dotarło do nas, że taksówka do centrum to kwota 70 złotych, a a taksówka do samej granicy to 250 złotych. Przy pięciu osobach to naprawdę niewielki koszt. Uznaliśmy jednak, że podróży pociągiem musimy również spróbować. Okolice dworca w pierwszej chwili całkowicie nas przeraziły, bo chodniki były pełne śpiących ludzi, którzy sprawiali wrażenie bezdomnych. W knajpie naprzeciwko dworca szybko się uspokoiliśmy, bo życie toczy się tu przez całą dobę, wszyscy ciągle się uśmiechają, a jedzenie w knajpie to zero formalizmów. Tajowie pozwalają wszystko obejrzeć, wejść do kuchni, dają spróbować jedzenie, które chce się zamówić i pozwalają czuć się absolutnie swobodnie.

Pad Thai jest naprawdę tak dobre, jak o nim wszędzie piszą


Zapłaciliśmy niewielki rachunek i przeszliśmy się na mały spacerek dookoła dworca, gdzie panował typowy dla dalekiego wschodu klimat. Brud, krzywe chodniki, wszechobecne kałuże niewiadomego pochodzenia, życie toczące się na ulicy i ludzie śpiący to na murku, to na chodniku.





Mnisi, z którymi można sobie uciąć pogawędkę o niczym. Na migi i w kombinacji polskiego z tajskim


Szybko przekonaliśmy się, że warto negocjować. Typowy dialog z taksówkarzem:
- gdzieś podwieźć?
- do Kambodży!
- okej, no problem, 3000 BHT
- e, za drogo, do widzenia
- okej okej 2000 BHT.

5 sekund i cena spada z 300 do 200 pln.

Inny taksówkarz z dużym kombi chciał na początek 7000 BHT,
bardzo szybko zszedł do 3500 BHT, a po dłużych negocjacjach zadowoliłby się 2500 BHT. Uparliśmy się jednak na 2000 BHT (w sumie chętnie skorzystalibyśmy z taxi zamiast pociągu) i zmuszeni byliśmy do powrotu na stację.

Wejście na dworzec

I jego wnętrze. Brzydko i nieciekawie
Wschód słońca nad naszym pociągiem do granicy z Kambodżą

Bilet do granicy to śmieszne 50 BHT, czyli 5 złotych. W wagonie okazało się, że więcej w nim białych turystów z całego świata (w tym inni Polacy, Holendrzy, Amerykanie, jakiś Irańczyk i wiele innych), którzy również wybierali się do Siem Reap, czyli miasta położonego obok Angkor Wat. Podróż minęła wśród miłych rozmów, upału i ciekawych widoków za oknem. Spóźniliśmy się o ponad godzinę, ale to nic dziwnego w Tajlandii. PKP mogłoby tu służyć za wzór punktualności.



Wokół torów w Bangkoku toczy się życie biedniejszych obywateli

Raczej nie jest tu niebezpiecznie, pociągi zaraz za dworcem jeżdżą bardzo powoli

Wagon pełen białasów

Typowe widoki za oknem

Dwójka Holendrów, z którymi przegadaliśmy większość podróży