Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

środa, 17 lipca 2013

Katar w detalu


Spotkaliśmy się na lotnisku w Warszawie, gdzie jedyną atrakcją było dosyć nieogarnięte małżeństwo, które opakowało swój bagaż w folię spożywczą i z dumą pakowało na taśmy bagażowe. Chwilę później wsiedliśmy w samolot Qatar Airways. W porównaniu do LOTu czy Ryanaira warunki są nieco lepsze, jakby więcej miejsca, jedzenie również na poziomie. Po najzwyklejszym w świecie locie zbliżamy się do Dohy, stolicy Kataru. Samo podejście do lądowania to już nieco inna bajka - ten kraj to kompletna pustynia poprzecinana ulicami i osiedlami rodem z Simcity. Najlepiej zobrazują to zdjęcia:




Po wyjściu z samolotu uderzył w nas w taki żar, że byłem święcie przekonany, że to kwestia włączonego silnika dmuchającego w naszą stronę. Niestety szybko okazało się, że temperatura oscyluje w granicach 40 stopni Celsjusza, a w nocy wcale nie jest chłodniej. Oczywiście Katarczycy cierpią na manię ustawiania klimatyzacji na najniższą możliwą wartość, więc z piekarnika wkraczamy wprost do terminala, gdzie pingwiny chętnie urządziłyby swój przyczółek. Szybko załatiwamy wizy - ok 90 zł za osobę, dowiadujemy się przy tym, że brzmimy jak Rosjanie, że Katar jest dosyć liberalny i można popić alkohol tu i ówdzie, rzekomo jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie, a z termninala jest kikla kroków do promenady nad morzem.Opuszczamy więc lodówkę i wchodzimy do piekarnika, gdzie nie możemy uwierzyć, że da się na co dzeń wytrzymać w tym piekiełku.


Aparat po wyciągnięciu z plecaka postanowił zaparować

Żeby było milej, chodniki służą tylko biednym imigrantom, którzy stanowią zdecydowaną większość mieszkańców Dohy. Rdzenni zasuwają wielkimi SUVami i najnowszymi egzotykami produkując tony spalin i hałasu, co w połączeniu z gigantycznym skwarem i wilgotnością niemal powaliło nas na kolana 50 metrów za lotniskiem. Ambitnie założyliśmy, że przejdziemy wybrzeżem do dzielnicy pełnej wieżowców, zahaczając przy okazji o lokalną gastronomię. Na deptaku nie spotkaliśmy ani jednego Araba, za to trafiliśmy na mały targ z prowadzony przez imigrantów sprzedających owoce morza (w tym małe rekiny) innym imigrantom.

W końcu trochę zieleni. Ale wciąż upał nie do zniesienia.

Widok z promenady w stronę miasta

Targ rybny imigrantów

Restauracja z rozpylaczami pary wodnej
Nie do końca wiedziałem, jakiej przestrzeni oczekiwać w mieście . Z jednej strony pustynia, z drugiej niemal nieograniczone fundusze, które pewnie wystarczyłyby, żeby odtworzyć tutaj tundrę.
Ładna architektura...

... niestety w kiepskim otoczeniu
Imigranci zasuwają w ukropie


Kafeteria przy stacji


Pierwszy przystanek - centrum kultury muzułmańskiej. Wejście darmowe, w środku oczywiście 15 stopni celsjusza. Poza imponującym holem i całkiem ładnymi tarasami można oglądać ekspozycje złożóne ze starych naczyń, dywanów i podobnych przedmiotów codziennego użytku.

Centrum kultury, ichni Manhattan w tle

Wnętrze jest naprawdę olbrzymie



Widok z jednego z tarasów
 Żadne z nas nie było zachwycone, a jedyną ciekawostką był kibelek z dwiema rolkami papieru (po co?), typową w krajach azjatyckich myjką do d..y i brakiem spłuczki. Kosz na śmieci jak wiadomo służy do wyrzucania zużytego papieru.


Winda wielkości pokoju

Drugi z tarasów

Wychodzimy znudzeni i zmarznięci
W drodze do wieżowców przechodzimy przez historyczne centrum, gdzie można dorwać nieco lokalnego jedzenia, obejrzeć typowe witryny i zajrzeć do galerii handlowych. Nic tu nie zachwyca, chociaż zainteresował nas salon sprzedaży używanych samochodów wyglądający jak speluna, ale oferujący auta warte miliony złotych.


Wnętrze typowej galerii handlowej



Ubogie witryny i zapuszczone magazyny to tutaj norma

Wygląd zapuszczonego magazynu, pałętający się kot, ciapaci sprzedawcy i luksusowe samochody

Pewnie zabawki, które znudziły się bogatym szejkom. Finalnie zjedliśmy u Pakistańców i poszliśmy oglądać klepisko poprzecinane budynkami. Wygląda to momentami komicznie - wśród piasku i kamieni wiją się pojedyncze podjazdy do stojących w środku niczego wieżowców.






Ciekawe miejsce spotkań - chodnik przy samym rondzie. Ryzykowne, biorąc pod uwagę kulturę jazdy obowiązującą w regioinie

Nasza jadłodajnia w Katarze
Dalej mijamy niby-klasyczne targowisko (niestety już zamykane)...





 ... dosyć zjawiskową stajnię w środku miasta...


Ot stajnia z widokiem na Manhattan
... i finalnie Wielki Meczet. Jego okolice są dosyć pilnie strzeżone, bowiem połączony jest bezpośrednio z budynkiem parlamentu i ministerstwem wojny. Wiadomo, polityka i wojna są tu bezpośrednio powiązane z religią. Strażnicy nie pozwolili robić zdjęć, poza tym wyglądali na wkurzonych i szybko stamtąd uciekliśmy.

-Ahmed, może wybudujemy od razu całą dzielnicę?
- OK
Ze względów bezpieczeństwa nadrabiamy nieco i wreszcie możemy odetchnąć w parku. Jest tu niemal znośnie, czyli jakieś 35 zamiast 45 stopni, do tego trawa daje przyjemne poczucie chłodu. 


Sporo jest też tutaj imigrantów, z których część gra w piłkę nożną do późnej nocy, inni śpią rozrzuceni po trawie. Sami jesteśmy tak wykończeni, że zamiast chwilowej przerwy decydujemy się na godzinną drzemkę.


Postanawiamy dotrzeć na tutejszy Manhattan przed wschodem słońca, dlatego zmierzamy już najbliższą drogą wzdłuż zatoki.



 Po raz pierwszy poza centrum spotykamy Arabów, i żeby było ciekawiej, o godzinie 4 rano z taksówki na spacer wybierają się dwie kobiety i dziecko. Może faktycznie jest to najbezpieczniejsze miejsce na świecie.





Nasz cel podróży niestety rozczarował, wieżowce nie mają żadnego ciekawego przyziemia, a strefy między nimi podzielone są jedynie jezdniami i płotkami. Z perspektywy pieszego są tu jedynie wjazdy do garażów, nie ma ani jednego sklepu czy restauracji. Liczyliśmy chociaż na ciekawy wschód słońca, ale przez gigantyczny smog i unoszący się pył mogliśmy co najwyżej obserwować coraz jaśniejsze niebo.






Już przed piątą rano robiło się na tyle nieznośnie gorąco i byliśmy na tyle zmęczeni, że wzięliśmy taksówkę i popędziliśmy na lotnisko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz