Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

sobota, 20 lipca 2013

Kambodża i przygotowania do wizyty w Angkor Wat

Pierwsza rzecz, która uderza nas w oczy, to kontrast między dwoma sąsiednimi krajami. Tajowie są całkiem uprzejmi, mili i przyjacielscy, ulice są raczej równe i czyste, a jeśli próbują nas naciągnąć, to robią to w sympatyczny sposób. W Kambodży syf jest znacznie większy, drogi jeszcze gorsze, naciągacze są upierdliwi, a całość tego bajzlu po przebytej gehennie na granicy przytłacza w niemiły sposób. Nieco zagubieni decydujemy się na skorzystanie z darmowego autobusu, do którego kierują nas naganiacze.


 Ten z kolei wiezie nas na właściwy dworzec autobusowy, gdzie za $9 możemy pojechać do oddalonego o 150 km Siem Reap, stolicy regionu, w którym znajduje się Angkor Wat. Nie do końca nas przekonano, bo nachalność poganiaczy wydawała się zbyt duża i nie mieliśmy pewności, czy znów nie próbują nas oszukać. Na szczęście zobaczyliśmy autobus pełen obcokrajowców, więc nieco pewniejsi siebie kupiliśmy bilety, spakowaliśmy bagaże i ruszyliśmy w drogę. Albo raczej usiedliśmy w autokarze, bo jak wszyscy upierdliwcy dookoła wołali, odjeżdża JUŻ, musimy NATYCHMIAST kupić bilety, innej szansy nie będzie... Tymczasem przez dobrą godzinę czekaliśmy, aż nasz wehikuł zapełni się kolejnymi turystami. Większość z nas zasypia już na stacji, część w drodze. W środku trasy mamy małą przerwę na jedzenie i ruszamy dalej

Postój w środku Kambodży
 Dosyć padnięci i wychłodzeni (wiadomo, jest klimatyzacja, musi być najzimniej jak się da) docieramy do stacji autobusowej w Siem Reap, gdzie na starcie rzucają się na nas kierowcy tuk-tuków. Nieco zestresował nas widok bagaży wyrzucanych przed autobus jeszcze zanim ktokolwiek zdążył go opuścić. Patrząc na stopień cwaniactwa miejscowych, nie zdziwiłoby mnie, gdyby połowa z nich zaraz zniknęła. O dziwo wszystko pozostaje w nienaruszonym stanie, a do nas przyczepia się dwójka sympatycznych młodzieniaszków, która oferuje, że zawiezie nas gdzie trzeba, a poza tym chcieliby zostać naszymi kierowcami na czas zwiedzania kompleksu świątyń. Przekonali nas tym, że sami zadzwonili do naszego kontaktu w mieście (niejaki Chris z Couch Surfingu), dowiedzieli się gdzie mają jechać, zaoferowali podwózkę, a całość mielibyśmy zapłacić dopiero, kiedy skończymy nasz pobyt w Siem Reap.

Widok z "toalety" na dworzec. Na pytanie, gdzie pójść z potrzebą, kierowca pokazał w stronę frontu autobusów. Myśleliśmy o jakimś pomieszczeniu, ale po prostu chodzi o to, że autobusy zasłaniają ludzi robiących to i owo
Mieliśmy trochę niepewności, czy sami, w obcym mieście w środku nocy, nie zostaniemy zawiezieni gdzieś, gdzie wytną nam nerki i sprzedadzą nasze aparaty. Na szczęście przejażdzka okazała się bardzo miłym doświadczeniem.


Dojechaliśmy pod wskazany adres, gdzie od razu poznaliśmy naszego hosta, którego zdjęcie widzieliśmy w CS. Wszystko okazało się takim, jakim być powinno: Chris nie był handlarzem bronią, a miłym starszym facetem zaciągającym belgijskim akcentem, miał żonę z Kambodży, a po szybkim przywitaniu pomogli nam wspólnie dogadać się z tuktukarzami odnośnie wizyty w Angkor Wat dnia następnego. Stanęło na  godzinie 4:30, kierowcy nie wzięli ani grosza i obiecali, że będą nas nas czekali z samiutkiego rana. Chris wraz z żoną wprowadzili nas do swojego przybytku, gdzie przywitało nas auto stojące w salonie i olbrzymi gekon biegający po ścianach. Dowiedzieliśmy się, że:
- auto stoi tu dlatego, że bezpieczniej w nocy je chować, a garaży nie ma
- gekony nic złego nie zrobią, a skutecznie walczą z moskitami.


Chata okazała się całkiem niezła - dwupiętrowa, z dwoma pokojami dla nas, z których każdy miał własną łazienkę. Wprawdzie całość miała strasznie spartański wystrój, a łazienki swoją świetność przeżywały 30 lat temu, to i tak byliśmy bardzo kontent, że mamy gdzie spać. W ramach szybkiego wieczorka zapoznawczego udaliśmy się do najbliższej możliwej knajpy z lokalnym jedzeniem, gdzie stanowiliśmy obiekt sporego zainteresowania - w tej dzielnicy turystów praktycznie nie ma, a nagła wizyta 6 białasów to ciekawe wydarzenie.


Nasz posiłek - ryż i mięsko zawinięte w gorzki liść czegośtam. Bardzo podobne do naszych gołąbków, ponoć lokalny przysmak. Takie sobie, ale dało się zjeść.


Powoli przywykamy od wszędobylskich robali
Posiedzieliśmy, wypiliśmy kilka piw, zjedliśmy i pogadaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że Chris otwiera własne biuro podróży i powiedział, co warto jutro zwiedzić. Zaraz potem wróciliśmy do pokojów i poszliśmy spać, bowiem zostało nam jakieś 5 godzin do pobudki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz