Do centrum Chiang Mai dotarliśmy wieczorem, ku uciesze żeńskiej części ekipy w czasie słynnego Night Market. Niestety, poszukiwania miejsca do spania i inne drobne perypetie sprawiły, ze dotarliśmy na targ w czasie, gdy większość stoisk już się zwijała. Pochodziliśmy więc chwilę i wróciliśmy do hostelu, by zregenerować siły na kolejny dzień.
Następnego dnia w planie mieliśmy odwiedziny u długoszyich kobiet. Po dotarciu na miejsce i opłaceniu wstępu w wys. 500 BTH/os. czekało nas niemałe rozczarowanie, gdyż zapłaciliśmy za wstęp do straganów z pamiątkami, w których owe długoszyje kobiety sprzedawały. Ot, Long Neck Karen Village.
Oczywiście same kobiety są bardzo uprzejme, chętnie rozmawiają i pozwalają się fotografować :) Można dowiedzieć się od nich sporo ciekawych rzeczy na temat ich długoszyjej tradycji, jednak trzeba dużo pytać bo są zwykle bardzo nieśmiałe i same z siebie ani się nie odzywają, ani tym bardziej nie opowiadają. Chyba nie jest im w smak, że przerobiono ich wioskę na turystyczną atrakcję i kazano siedzieć na straganach.
Można sobie też zrobić zdjęcie z atrapą obręczy, a właściwie to można taką atrapę kupić na pamiątkę, ale ja zrobiłam sobie tylko zdjęcie ;) Atrapa to tylko przednia połówka całości i przyznam szczerze, że nawet takie coś nie jest w żaden sposób wygodne. Jak chodzi o wrażenia, można by było to porównać do kilogramowego kołnierza ortopedycznego...
Owszem, długie szyje naprawdę robią wrażenie, jednak cała otoczka w postaci straganów psuje efekt poszukiwaczom ciekawych i niezdeptanych butem turysty zakamarków. Na szczęście zaproponowałam, żeby przejść cichaczem między straganami na "zaplecze" - i tam udało nam się faktycznie zobaczyć namiastkę tego, jak żyje plemię, kilkoro dzieci kąpiących się w beczkach itd...
W ogólnym rozrachunku - warto zobaczyć, ale spodziewaliśmy się większych fajerwerków: proporcja (niedostępnego zresztą dla zwiedzających) zaplecza do ilości straganów była zdecydowanie rozczarowująca, a owym "zapleczem" przypadkiem wydostaliśmy się z całej wioski, więc teoretycznie w ten sam sposób można by było bez trudu wejść nie przepłacając przy prowizorycznej (i, jak już nas życie nauczyło, niekoniecznie oficjalnej) bramce 500 BHT z niewątpliwą prowizją dla taksówkarza, któremu swoją drogą zapłaciliśmy za dojazd. Cała atrakcja w obecnej formie na pewno nie jest warta tak kosmicznej ceny...
Można sobie też zrobić zdjęcie z atrapą obręczy, a właściwie to można taką atrapę kupić na pamiątkę, ale ja zrobiłam sobie tylko zdjęcie ;) Atrapa to tylko przednia połówka całości i przyznam szczerze, że nawet takie coś nie jest w żaden sposób wygodne. Jak chodzi o wrażenia, można by było to porównać do kilogramowego kołnierza ortopedycznego...
Owszem, długie szyje naprawdę robią wrażenie, jednak cała otoczka w postaci straganów psuje efekt poszukiwaczom ciekawych i niezdeptanych butem turysty zakamarków. Na szczęście zaproponowałam, żeby przejść cichaczem między straganami na "zaplecze" - i tam udało nam się faktycznie zobaczyć namiastkę tego, jak żyje plemię, kilkoro dzieci kąpiących się w beczkach itd...
Obręcze na szyjach zawija się, raz na jakiś czas dodając kolejne okręgi. Na tyłach straganów, w domkach tubylców, znaleźliśmy taką właśnie "zdemontowaną" (lub jeszcze nie "zamontowaną") obręcz. Waży naprawdę dużo i chyba nie jest łatwo to zawinąć... Nie wiemy jednak, dlaczego ten egzemplarz znajdował się poza szyją właścicielki ;-) Z tego, co zdążyliśmy się dowiedzieć, zwykle się ich nie zdejmuje, a kolor metalu sugeruje, że mogła nie być jeszcze używana (używane ciemnieją).
W ogólnym rozrachunku - warto zobaczyć, ale spodziewaliśmy się większych fajerwerków: proporcja (niedostępnego zresztą dla zwiedzających) zaplecza do ilości straganów była zdecydowanie rozczarowująca, a owym "zapleczem" przypadkiem wydostaliśmy się z całej wioski, więc teoretycznie w ten sam sposób można by było bez trudu wejść nie przepłacając przy prowizorycznej (i, jak już nas życie nauczyło, niekoniecznie oficjalnej) bramce 500 BHT z niewątpliwą prowizją dla taksówkarza, któremu swoją drogą zapłaciliśmy za dojazd. Cała atrakcja w obecnej formie na pewno nie jest warta tak kosmicznej ceny...
Po długich szyjach wybraliśmy się do Tiger Kingdom pobawić się z tygrysami, ale i tu czekało nas kolejne rozczarowanie. Oglądając przez barierkę to, co dzieje się wewnątrz zrezygnowaliśmy z wydatku kolejnych 1000 BTH/os. na tygrysi "cyrk" w nadziei, ze unikniemy podobnego rozczarowania odwiedzając pod koniec wyjazdu świątynię tygrysów w Kanchanaburi. Śnięte tygrysy podjudzane do zabawy przez trenerów niezbyt interesowały się turystami, którzy siedzieli w ich klatkach. Zero wybiegu, tylko kraty i zabawki. Ogólnie nic specjalnie ciekawego i chyba żadna szczególna przyjemność - zarówno dla ludzi, jak i dla tygrysów.
Na koniec myśleliśmy, że naszą potrzebę zobaczenia czegoś naprawdę super zaspokoi farma motyli, ale i ona nie zrobiła na nas szczególnego wrażenia. Być może ze względu na porę roku na farmie latało raptem kilka niewielkich motyli na krzyż, a jedyny motyl, jaki usiadł na Tomka nodze zrobił to poza farmą ;-P
Ogólnie motylki ładne, ale na tyle mało, że nie robiło to większego wrażenia.
Ogólnie motylki ładne, ale na tyle mało, że nie robiło to większego wrażenia.
Zniechęceni nieco wróciliśmy więc do Chiang Mai, gdzie tym razem udało nam się w końcu zdążyć na nocny targ i obejrzeć go w miarę dokładnie. Ku naszemu kolejnemu rozczarowaniu i zaskoczeniu, na nocnym targu rozpieszczeni turystami tubylcy nie chcą się w ogóle (!) targować.
Mimo to chłopaki decydują się na zakup spodni w pierwszej cenie, a cała transakcja kończy się uśmiechami i napiwkiem dla sprzedawcy w postaci polskiego cukierka ;-)
Mimo to chłopaki decydują się na zakup spodni w pierwszej cenie, a cała transakcja kończy się uśmiechami i napiwkiem dla sprzedawcy w postaci polskiego cukierka ;-)
Wracając jeszcze na chwilkę do tematu Long Neck'ów, na targu można również znaleźć ciekawe souveniry w postaci figurek z dyndającymi szyjami...
Ja cały czas natomiast zachodzę w głowę, gdzie podziały się te wszystkie prażone robale, które jedliśmy i widzieliśmy tu wielokrotnie 11 lat temu... NIE MA! W całej północnej Tajlandii natknęliśmy się może na jedno stoisko z niewielkim wyborem robaczków.
Ja cały czas natomiast zachodzę w głowę, gdzie podziały się te wszystkie prażone robale, które jedliśmy i widzieliśmy tu wielokrotnie 11 lat temu... NIE MA! W całej północnej Tajlandii natknęliśmy się może na jedno stoisko z niewielkim wyborem robaczków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz