Po nocy w autobusie dojeżdżamy do Bangkoku. Autobus VIP nie był tym razem aż tak zaskakująco luksusowy, jak poprzednio, siedzenia były troszkę ciaśniejsze, wnętrze bardziej zużyte i w ogóle jakoś tak trochę mniej VIPowsko się czuliśmy, ale wciąż to nieco lepiej niż zwykły autokar.
Zostawiamy bagaże w przechowalni i wyruszamy w miasto. Po wyjściu z dworca osaczyły nas dziesiątki taksówkarzy namawiających, by to z nimi opuścić to miejsce. Ci w okolicy dworca byli jednak zbyt "rozpuszczeni" więc podjęliśmy decyzję o opuszczeniu stacji na nogach i łapaniu taksówki kawałek dalej, skąd udaliśmy się w okolice Khao San Road.
Było jeszcze bardzo wcześnie, więc ulica nie tętniła życiem tak, jak byśmy się tego spodziewali, wyruszyliśmy więc na dalszy spacer ulicami miasta.
W Bangkoku nowoczesne dzielnice mieszają się ze slumsami, restauracje z zapachami ulicznych straganów z jedzeniem, eleganckie hotele z zapyziałymi hostelami. Witamy w mieście kontrastów, którego niemal każdy fragment skrajnie różni się od pozostałych...
Znaczków Mercedesa nigdy za wiele... ;-)
Najbardziej "zapyziałe" fragmenty miasta są zwykle ulokowane pod mostami i wiaduktami - niezabudowane przestrzenie przyciągają biedniejszych do rozstawiania swoich straganów. W tych miejscach nierzadko trzeba wstrzymać oddech, bo unosząca się woń jest trudna do wytrzymania, biega tu mnóstwo bezpańskich zwierząt, a śmietniki bywają pełne damskich torebek...
Bangkok, w całej swej niezwykłości, posiada jeszcze jedną interesującą cechę. Miasto to znalazło swoje miejsce w Księdze Rekordów Guinessa jako posiadające najdłuższą nazwę na świecie. Pełna nazwa Bangkoku to Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit, co oznacza:
Miasto aniołów, wielkie miasto [i] rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana.
Trochę bardziej luksusowe otoczenie, ładniejsza pogoda i chwila przedrzeźniania się nawzajem :-D
Swoje Sala Phra Pum ma nawet McDonald's! A duchy karmią... hamburgerami i Coca-Colą ;-) I to nie jest dowcip ani fotomontaż, w końcu duszkom też czasem należy się trochę fast-food'u.
Pan bardzo efektownie operował garnkami, dynamicznie przelewając ich kolorową zawartość i wykonując przy tym specyficzny taniec...
I kolejne stoisko z darami dla mnichów - każdy znajdzie coś dla siebie...
Niemal na każdym kroku natknąć się można na panie nawlekające kwiatki i sprzedające wieńce, którymi potem dekoruje się wszystko, co możliwe - od świątyń i Sala Phra Pum począwszy, a na samochodach i tuk-tukach skończywszy.
To nic, że sprzedaję owocki i patrzą na mnie tłumy - zadbać o fryzurę można przecież wszędzie ;-) Grzebyczek zawsze pod ręką.
Po południu trafiliśmy przypadkiem na duży targ z elektroniką - oprócz tego, że mnogość dostępnych tam podróbek nie ma granic, można na nim zlecić naprawę praktycznie wszystkiego. A Tajowie siedzą i naprawiają, nawet na środku chodnika... :-)
Przez targ z elektroniką i inne stragany, w końcu trafiliśmy do centrum handlowego. Chcieliśmy zakończyć dzień jakimiś okazyjnymi zakupami, ale jakoś nic nie przykuło naszej uwagi na tyle, by to kupić. No, może oprócz Yoobao - power banku na targu z elektroniką, który wydawał się być oryginalny i w bardzo atrakcyjnej cenie... A poza tym to chińska marka, kto by się więc spodziewał, że ktoś by mógł podrabiać Chińczyków...
Taki żarcik. Rozbawieni wszechobecnym do tej pory nawoływaniem "One dollaaaaaar!", "Taxi!", "Tuk-tuk" itp. przez chwilę rozważaliśmy zakup megafonu, żeby nie odstawać od tubylców. Ot tak, żebyśmy się nie pogubili :-)
Ostatnia motoryzacyjna ciekawostka na dziś: wszechobecne Hello Kitty - nie pierwsze i nie ostatnie, jakie widzieliśmy! Musi ciekawie wyglądać na zdjęciu z fotoradaru :-P
Tym miłym akcentem nasz dzień w Bangkoku dobiegł końca, wracamy na dworzec i czekamy na autobus w kierunku Krabi... Na Dworcu czeka nas jeszcze jedno ciekawe doświadczenie: podczas pobytu w poczekalni, o godzinie 18:00 nagle wszyscy wstali bądź zatrzymali się w miejscu i zaczęli śpiewać hymn. Nikt nie chodził, dworzec zatrzymał się całkowicie na kilka minut. Tajowie są bardzo oddani swojej Ojczyźnie.
Autobus ponownie był "VIP", tym razem jednak nazwa była zdecydowanie naciągana... Było ciasno, brudno, niewygodnie. Nie było podnóżków. Trzeba chyba zwracać uwagę na to, jakiego przewoźnika się wybiera... Ale daliśmy radę - po chińskich pociągach żaden środek transportu nie jest nam straszny... ;-)
Zostawiamy bagaże w przechowalni i wyruszamy w miasto. Po wyjściu z dworca osaczyły nas dziesiątki taksówkarzy namawiających, by to z nimi opuścić to miejsce. Ci w okolicy dworca byli jednak zbyt "rozpuszczeni" więc podjęliśmy decyzję o opuszczeniu stacji na nogach i łapaniu taksówki kawałek dalej, skąd udaliśmy się w okolice Khao San Road.
Było jeszcze bardzo wcześnie, więc ulica nie tętniła życiem tak, jak byśmy się tego spodziewali, wyruszyliśmy więc na dalszy spacer ulicami miasta.
W Bangkoku nowoczesne dzielnice mieszają się ze slumsami, restauracje z zapachami ulicznych straganów z jedzeniem, eleganckie hotele z zapyziałymi hostelami. Witamy w mieście kontrastów, którego niemal każdy fragment skrajnie różni się od pozostałych...
Do wyboru, do koloru... ;-) |
Znaczków Mercedesa nigdy za wiele... ;-)
Najbardziej "zapyziałe" fragmenty miasta są zwykle ulokowane pod mostami i wiaduktami - niezabudowane przestrzenie przyciągają biedniejszych do rozstawiania swoich straganów. W tych miejscach nierzadko trzeba wstrzymać oddech, bo unosząca się woń jest trudna do wytrzymania, biega tu mnóstwo bezpańskich zwierząt, a śmietniki bywają pełne damskich torebek...
Bangkok, w całej swej niezwykłości, posiada jeszcze jedną interesującą cechę. Miasto to znalazło swoje miejsce w Księdze Rekordów Guinessa jako posiadające najdłuższą nazwę na świecie. Pełna nazwa Bangkoku to Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit, co oznacza:
Miasto aniołów, wielkie miasto [i] rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana.
Trochę bardziej luksusowe otoczenie, ładniejsza pogoda i chwila przedrzeźniania się nawzajem :-D
Swoje Sala Phra Pum ma nawet McDonald's! A duchy karmią... hamburgerami i Coca-Colą ;-) I to nie jest dowcip ani fotomontaż, w końcu duszkom też czasem należy się trochę fast-food'u.
Pan bardzo efektownie operował garnkami, dynamicznie przelewając ich kolorową zawartość i wykonując przy tym specyficzny taniec...
I kolejne stoisko z darami dla mnichów - każdy znajdzie coś dla siebie...
Niemal na każdym kroku natknąć się można na panie nawlekające kwiatki i sprzedające wieńce, którymi potem dekoruje się wszystko, co możliwe - od świątyń i Sala Phra Pum począwszy, a na samochodach i tuk-tukach skończywszy.
To nic, że sprzedaję owocki i patrzą na mnie tłumy - zadbać o fryzurę można przecież wszędzie ;-) Grzebyczek zawsze pod ręką.
Po południu trafiliśmy przypadkiem na duży targ z elektroniką - oprócz tego, że mnogość dostępnych tam podróbek nie ma granic, można na nim zlecić naprawę praktycznie wszystkiego. A Tajowie siedzą i naprawiają, nawet na środku chodnika... :-)
Przez targ z elektroniką i inne stragany, w końcu trafiliśmy do centrum handlowego. Chcieliśmy zakończyć dzień jakimiś okazyjnymi zakupami, ale jakoś nic nie przykuło naszej uwagi na tyle, by to kupić. No, może oprócz Yoobao - power banku na targu z elektroniką, który wydawał się być oryginalny i w bardzo atrakcyjnej cenie... A poza tym to chińska marka, kto by się więc spodziewał, że ktoś by mógł podrabiać Chińczyków...
Taki żarcik. Rozbawieni wszechobecnym do tej pory nawoływaniem "One dollaaaaaar!", "Taxi!", "Tuk-tuk" itp. przez chwilę rozważaliśmy zakup megafonu, żeby nie odstawać od tubylców. Ot tak, żebyśmy się nie pogubili :-)
Ostatnia motoryzacyjna ciekawostka na dziś: wszechobecne Hello Kitty - nie pierwsze i nie ostatnie, jakie widzieliśmy! Musi ciekawie wyglądać na zdjęciu z fotoradaru :-P
Tym miłym akcentem nasz dzień w Bangkoku dobiegł końca, wracamy na dworzec i czekamy na autobus w kierunku Krabi... Na Dworcu czeka nas jeszcze jedno ciekawe doświadczenie: podczas pobytu w poczekalni, o godzinie 18:00 nagle wszyscy wstali bądź zatrzymali się w miejscu i zaczęli śpiewać hymn. Nikt nie chodził, dworzec zatrzymał się całkowicie na kilka minut. Tajowie są bardzo oddani swojej Ojczyźnie.
Autobus ponownie był "VIP", tym razem jednak nazwa była zdecydowanie naciągana... Było ciasno, brudno, niewygodnie. Nie było podnóżków. Trzeba chyba zwracać uwagę na to, jakiego przewoźnika się wybiera... Ale daliśmy radę - po chińskich pociągach żaden środek transportu nie jest nam straszny... ;-)